Dolomity dla większości białoczerwonej gawiedzi kojarzą się ze śnieżnym szaleństwem. Każdego roku tabuny rodaków podążają do włoskich kurortów na zimowe ferie. Ja do tej pory nie byłem wcale lepszy. Sam uczestniczyłem w tym narodowym szaleństwie, delektując się genialnymi skądinąd trasami narciarskimi.

Aż w końcu, pewnego wrześniowego weekendu, nadarzyła się okazja aby zweryfikować mit o Dolomitach inną porą roku. Od razu dodam, że spotkała nas miła niespodzianka we Włoszech. Może i Dolomity nie są najwyższymi górami w Europie to jednak w mojej, czysto subiektywnej ocenie są najpiękniejszym pasmem górskim naszego kontynentu.

Jako bazę naszej mikro wyprawy wybraliśmy sławną Cortinę d’Apmezzo. Niektórzy nazywają ją stolicą włoskich Dolomitów i tej wersji się trzymajmy. Onegdaj w Cortinie była olimpiada zimowa, czego świadectwem jest sypiąca się trochę skocznia narciarska, stojąca niemal u wrót miejscowości. Trudno się jednak dziwić, że nikt jej dzisiaj nie używa. W końcu ci co skaczą i fruwają nie należą raczej do potomków Juliusza Cezara, Felliniego, czy Pantaniego. Nasze Orły znad Wisły biją makaroniarzy na głowę.

Ale po kolei. W czwartek po pracy (zrobilismy sobie  tak naprawdę długi weekend:)) polecieliśmy Lufą przez Monachium do Wenecji. Następnie wypożyczonym wehikułem w dwie godziny dotarliśmy do Cortiny. Choć było już względnie późno, nie mogliśmy pójść spać bez wieczornej pizzy i karafki czerwonego wina. Chwalmy Pana, że włoskie kuchnie wydają posiłki po 22.00. W naszej ojczyźnie ciągle nie jest to standardem.

Cortinę zobaczyliśmy w pełnej krasie dopiero o poranku. Ładna. Ktoś by rzekł, typowy włoski kurort narciarski. Szkoda że nasi górale nie mają takiego smaku i gustu.

Wydawać by się mogło, że zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na szlak. Nic bardziej mylnego. A co ze sklepami? Staropolskie przysłowie Zwierząt w podróży mówi „jeżeli nie masz ze sobą pełnego zestawu, odpowiedniego wyposażenia trekkingowego (słowo odpowiednie ma tutaj kluczowe znaczenie) lepiej w ogóle nie ruszaj na wyprawę”. Niestety nasze kije trekkingowe nie zostały wpuszczone do samolotu w naszym bagażu podręcznym. Nie robiliśmy jednak z tego powodu afery. Powiedzieliśmy sobie od razu, kupimy nowe, lepsze. Więc po śniadaniu ruszyliśmy na poszukiwanie kijów. Musiały być nowoczesne, ultra lekkie i markowe. Udało się. Trochę na raty, w dwóch sklepach, skompletowaliśmy sprzęt (do jednego z tych sklepów wracaliśmy potem jeszcze dwa razy, bo okazało się że mamy złe plecaki) o jaki nam chodziło.

W końcu przyszła pora na góry. Dzień pierwszy to Passo Tre Croci. To chyba najbardziej odlotowy masyw skalny w całych Dolomitach. Można go obejść na dwa sposoby: krótszy i dłuższy. My wybraliśmy tą drugą opcję. W końcu jesteśmy wytrawnymi wędrowcami. Poza tym nie będziemy łazić w gąszczu Czechów, Słowaków, Włochów, Austriaków… Na naszej trasie było względnie pusto. Od samego początku towarzyszyły nam też genialne widoki.

W połowie drogi przyszedł czas na nagrodę. To jest to co Zwierzęta lubią najbardziej. Kto wie, czy to nie jest najlepsza część całego trekkingu. LUNCH. We Włoszech lunczowanie ma trochę pozaziemski wymiar. To jest kwintesencja całego chodzenia po górach. Raj dla duszy i ciała. Wyobraźcie sobie urocze schronisko gdzieś pośród wysokich, częściowo ośnieżonych szczytów, błękitne niebo, włoskie słońce, pasta i butelka białego wina. La Dolce Vita.

Ciężko ruszyć dalej po jednej flaszce wina. Cóż jednak było robić? Po drugiej, dalsza wędrówka byłaby jeszcze trudniejsza. Ale kusiło, nie powiem. Naszym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest wyznaczenie celu motywacyjnego. Idziemy dalej do kolejnego winopoju. Po około dwóch godzinach marszu dotarliśmy do miejsca marzenie – schronisko pod Tre Croci. Ten masyw skalny po prostu wyrywa z butów. A kieliszek białego wina sprawia, że wrażenia stają się jeszcze głębsze.

Delektując się widokiem Tre Croci byliśmy świadkami dodatkowej atrakcji. I nie była to wizualna zwida wywołana nadmiarem wina i słońca. Jeszcze jak dochodziliśmy do schroniska to słyszeliśmy charakterystyczny odgłos krążącego helikoptera. W górach taki dźwięk automatycznie przywołuje raczej negatywne skojarzenia. Pewnie jakaś akcja ratunkowa. Na szczęście tym razem nic się nie stało. To tylko remont schroniska. A helikopter niczym betoniarka dowoził (jeżeli można to tak ująć) świeżutki cemencik. Może we Włoszech taka akcja budowlana to standardzik. W kraju Lecha i Jarosława takie bezsensowne używanie helikoptera nie przystoi. Nie daj Boże heli pochodziłyby z zestawu zabawkowego Antoniego.

Choć czas płynął błogo to będąc kierowcą musiałem pójść po rozum do głowy, zarządzając odwrót przed nadejściem drugiej kolejki.

Więc ruszyliśmy do auta, a po drodze kolejne nudne widoczki Dolomitów.

Jaki jest plan, jak się już wróci do hotelu? Harmonogram jest na ogół prosty. Basen  (skorzystaliśmy z infrastruktury hotelowej), drzemka, krótki spacer po Cortinie (passegiata), aperitif (koniecznie Aperol Spritz), a na koniec włoska kolacja z obowiązkową butlą lokalnego czerwonego wina. Przed wyjściem z restauracji jeszcze po glasiku grappy / limoncello (dla Królinia) i po malutkiej espresso.

Wstępny plan na drugi dzień weekendu dolomitowego był bardziej ambitny. Okazało się jednak, że Passo Tre Croci dało nam trochę po kościach. Do tego Zwierzęta starają się zawsze być roztropne. Na górnych szlakach było całkiem dużo śniegu i niektóre przejścia wydawały się leciutko niebezpieczne. W takiej sytuacji wybór był oczywisty. Lajtowy szlak. To nie oznacza jednak, że znaleźliśmy jakichś lokalsów, którzy nieśli nas w lektykach, abyśmy nie musieliśmy w ogóle ruszać skokami. Na pierwszej części trasy mieliśmy jedno bardziej strome podejście oraz krótki  kawałek z rączką na łańcuchach. Mimo wszystko szlak był jednak spokojniejszy, choć nie zabrakło po drodze kolejnych nudnych widoków Dolomitów.


Po 4 godzinach marszu dotarliśmy do celu wyprawy – Lago di Sorapiss. To malutkie jeziorko schowane w skalnej kotlinie rzuca na kolana swoją nietuzinkową barwą. Nie chwaląc się za bardzo, moja rozpoznawalność kolorów  jest nieco ograniczona. Dlatego nie będę nawet próbował zdobyć się na jakiś fachowy opis. Dla mnie to był kolor mega turkusowy z lekko mleczną domieszką.

To trochę jak odkryć skarb w gąszczu skalnych szczytów (większość z nich to 3-tysięczniki). W naszych Taterkach mamy mnóstwo superaśnych jeziorek. Lago di Sorapiss ma jednak w sobie coś niepowtarzalnego. Warto się poświęcić aby zobaczyć ten koloru, nawet jeżeli potem trudno go nazwać (cała trasa od i do auta to około 12,5km). Takiego jeziorka ze świeczką szukać gdzie indziej.

Po obejrzeniu jeziorka przyszedł czas na nagrodę. Wiemy już o co chodzi. Jadło i picie było ciut gorsze w porównaniu do poprzedniego dnia, jednak widok ze schroniska Vandelli w pełni zrekompensował niższą jakość serwisu.

Butelka wina do lunchu dodaje czasami animuszu. Stąd szybkim krokiem pokonaliśmy szlak powrotny do auta. Po drodze było jedno trudniejsze miejsce z łańcuchami (oznaczone jako ferrata), nie powinno ono jednak stanowić dla nikogo problemu, skoro nawet Niedźwiadek z wyraźnie zaznaczonym piwnym brzuszkiem sobie poradził. Koniec dnia przebiegał według wcześniej ustalonego planu. W efekcie drugi dzień w Dolomitach mogliśmy uznać za udany.

Na niedzielę mieliśmy jeszcze plany górskie jednak deszczowa pogoda pokrzyżowała nasze zamiary. Stąd musieliśmy skorzystać z planu B – wizyta w outlecie. Czy można jechać do Włoch i ominąć lokalny Designer’s Outlet? Ktoś kiedyś powiedział, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Tak było dawno temu. Dzisiaj wszystkie włoskie drogi prowadzą do outletów. Nas droga, a właściwie nasze auto zawiodło do podweneckiego McArthur Glen Designer Outlet. Wizyta była udana, choć opuszczając takie miejsce zawsze pozostaje niesmak. U jednych z powodu drenażu portfeli u innych z powodu małej ilości toreb. Nas na szczęście nas ograniczała wielkość bagażu i stąd więcej już się nie dało. Ale kilka par butów wróciła z nami do Polski. Trzeba przecież podążać za trendami mody. A gdzie, jak nie w Italii szukać natchnienia?

Podsumowując nasz górski weekend możemy jednoznacznie potwierdzić, że Dolomity to genialne miejsce dla amatorów pieszych wędrówek. W całych masywie są dziesiątki jak nie setki szlaków trekkingowych. W okolicach Cortiny przez tydzień nie powinniśmy się nudzić. Szlaki są dobrze oznaczone (zamiast polskie wersji znakowania szlaków kolorami tutaj każda ścieżka ma swój numer) i każdy może sobie dobrać wycieczkę dopasowaną stopniem trudności do własnych umiejętności. Dla bardziej ambitnych można ruszyć w kilkudniowy wypad z plecakiem śpiąc po drodze w licznych schroniskach. Dla tych, którzy lubią wspinaczki skałkowe Dolomity zostały pokryte siatką ferrat. Wydaje mi sie, że Dolomity to taki mały raj dla miłośników wspinaczek.

Polecamy Dolomity. My tutaj na pewno wrócimy i zimą i latem lub jesienią.