Przelatujemy do New Delhi. Lotnisko duże, nowoczesne, 2h w kolekcje do odprawy paszportowo-wizowej. Prawie jakbyśmy chcieli wjechać do USA. Nic to, jesteśmy w Azji więc czas nie ma znaczenia. Do hotelu jedziemy metrem bo tak będzie najszybciej. Z ciekawostek, aby wejść na peron musimy przejść kontrole bezpieczeństwa i prześwietlić plecaki. Panie na lewo, panowie na prawo. Męska kolejka jest 10 razy dłuższa. Czyżby tu było 10 razy mniej kobiet? A może nie jeżdżą metrem?

Pierwsze starcie z Indiami czeka nas przy przesiadce na żółtą linię metra, która po kolejnych trzech przystankach ma nas dowieźć praktycznie pod hotel.

To, że musimy przejść kilometr podziemnym labiryntem na drugą linie nie jest niczym dziwnym lecz to nie przeczłapane, a przedarcie się przez ludzką masę nacierającą na siebie z przeciwnych kierunków. Nie ma klimatyzacji, jest duszno ale nie ulegamy żadnym lękom. Docieramy do wejścia do żółtej lini ale orientujemy się, że znów musimy kupić żeton na metro (nie ma biletów, a są plastikowe pieniążki).

Ludzi masa, gorąco, większość ciemnookich mężczyzn, krzyczy, przepycha się, chaos. Cel mamy banalny ale jak go osiągnąć, jak tak wiele okienek i nie wiadomo do którego stanąć. Jakiś pan informuje podróżnych przez megafon co i jak, tylko że w hindu. Dwa okienka i pudło, kierują nas do szklanej budki nr 7, tam gdzie pięćdziesięcioosobowy sznur ludków. Moglibyśmy wyjść z podziemi i iść na nogach ale nie mamy mapy i raczej się pogubimy. Dostrzegam okienko z krótką kolejką ale gdzie chyba tylko sprzedają abonamet. Pchamy się i na zagubionego turystę wymuszamy dwa tokeny po 10 rupi czyli ca. 55 groszy. I już mamy pierwszy sukces 🙂 ale nie udaje się nam zmieścić w pierwszym pociągu. Gdybym była sama to do wagonu only women bez problemu bym wsiadła. Bez ścisku, z miejscem siedzącym. Niestety dla mężczyzn i par tłumy. Na szczęście za minutę podjeżdża następny i już nie ma problemu. Wszystkie informacje w czasie jazdy są w hindu i po angielsku.

Szybko znajdujemy nasz wcześniej zarezerwowany hotel (wszystkich noclegów zawsze szukamy tzn. Niedźwiedź szuka i wybiera przez booking w dużej mierze sugerując się opiniami podróżnych). I tu jestem winna wyjaśnienie:

Trochę obawialiśmy się Indii. Smrodu, biedy, tłumu, zatruć pokarmowych i w ogóle. Dlatego zdecydowaliśmy się na tytułową wersję soft czyli hotele czterogwiazdkowe (ca. 300 zł za nocleg), jedzenie w restauracjach, a nie jak uwielbiamy na ulicy wśród lokalnie i jazda głównie autem z kierowcą (ca. 200 zł za dzień). To taki test. Jak się spodoba to w przyszłości możemy iść na maksa albo jak będziemy na polskiej emeryturze i będzie trzeba szukać tanich rozwiązań… Póki co przed nami 8 dni w Radżastanie, regionie wspaniałych budowli. Ale wracając do pierwszego dnia w Indiach:

Po okrzepnięciu w pokoju, w planach mamy jeszcze dwie atrakcje turystyczne Delhi.

Do Red Fortu docieramy oczywiście metrem bo znamy już wszystkie zasady 🙂 Jednak po wyjściu na powierzchnię doznajemy szoku musząc wpaść w ludzki potok. Ostry zapach jedzenia, potu i jeszcze gorszych rzeczy. Idziemy za tłumem, jakbyśmy byli przez niego porwani, między straganami, autami, tuk-tkami i ryksiarzami. Wszyscy uczestnicy tego ruchu wyposażeni w klaksony trąbią bez przerwy. Trzeba udawać pewnych, na nic nie zwracać uwagi i przed siebie. Działa, przy naszych posturach nie mamy większego problemu z tarciem na przód.

Dopinamy swego, trochę myleni przez przypadkowych mężczyzna informujących że długa droga przed nami i musimy wziąć tuk-tuka albo że bilety w kasie wyprzedane i musimy kupić w agencji turystycznej. Jesteśmy głusi i ślepi. Brniemy po swojemu i udaje się.

Spacerując wewnątrz ogromnego fortu, w jego zielonych ogrodach, wywołujemy sensację. Białe paszcze rzucają się autochtonom w oczy. Nic to. Wystarczy uśmiech i już co śmielsze osoby chcą sobie z nami robić zdjęcie. Czemu nie.

Potem znów walka o drogę do meczetu Jama Masjd. Niestety nie zdążyliśmy przed modlitwą wiernych i juz nas nie wpuszczają.

Ale miło patrzeć jak muzułmanie z wigorem biegną spełnić swą powinność o zachodzie słońca.

Dalej nie mamy już chyba sił przedzierać się z powrotem do hotelu poznanym nam sposobem dlatego postanawiamy wziąć tuk-tuka. I wtedy się zaczyna! Trąbienie, przeciskanie między innymi wehikułami, ludźmi na drodze, a tu zmrok.

Ciemne oczy, ciemne włosy, ciemne twarze patrzą na nas. Można się nakręcić i wystraszyć. Spotykam się wzrokiem z kobietą siedząca na murku i odruchowo uśmiechnęłam się. I całe napięcie w sekundzie ucieka. Odwzajemnia mi się o tysiąckroć szczerszym i piękniejszym uśmiechem. Już wiemy, że nie jesteśmy tu niemile widziani. Kierowca tuk tuka cały czas nam coś opowiada ale niewiele rozumiemy. Ma trójkę dzieci, to napewno. W 30 min docieramy do w okolice hotelu, bogatsi o nowe doświadczenie. Nie takie Indie straszne jak je malują, póki co.

Zadowoleni wstępujemy jeszcze do pubu na indyjskie piwo. I tu czujemy się jak wszędzie indziej na świecie. Czysto, nowocześnie, ludzie „modnie” ubrani (kobiety nie w sari). Śmieją się i rozmawiają. Zupełnie jak my wszyscy.

Dzień kończymy wyśmienitą kolacją w hotelu.

 

Ps. Kto uwielbia anyż musi tu przyjechać. Mniam.