Z New Delhi będziemy przez 8 dni zmierzać na Południe. Na początek pociągiem do Agry. Jesteśmy doskonale przygotowani. Bilety kupione miesiąc wcześniej, klasa ACC (chair car air condition) czyli siedzenia w pierwszej klasie. Wiemy, żeby nie słuchać uprzejmych ludzi mówiących, że kurs odwołany czy że bilety mamy nieważne. Cel jest jasny. Wsiąść do odpowiedniego pociągu. Potem już będzie z górki.

Wstajemy wcześnie, szybkie śniadanie i za pomocą obsługi hotelowej zostajemy wsadzeni do odpowiedniego tuk tuka. Czujemy przyjemny chłód, Amerykanin użyłby słowa „chili”. Miasto o 7 rano jest spokojne, nie słychać klaksonów a na szerokich ulicach tylko dzieci jeżdżą sobie swobodnie na rowerach. Dość nas to zaskakuje. Znów zadowoleni obserwujemy przez 8 km budzącą się do życia ponad 10 milionową stolicę.

Przed dojazdem do budynku dworca robi się na tyle tłoczno od straganów, ludzi i wszelakich pojazdów, że decydujemy się wysiąść ciut wcześniej gdyż mamy dwudziestominutowy zapas. Nikt nas nie odwodzi, nie nagabuje. Albo wyglądamy tak pewnie albo się nas boją, wielkich białych przybyszów. Na kładce, z której można zejść na każdy peron tradycyjne prześwietlanie bagażu i obmacywanie. Panie na prawo, panowie na lewo. Znów tylko ja przechodzę błyskawicznie.

Elektroniczne tablice w dwóch językach informują o destynacjach pociągów na poszczególnych torach więc od razu wiemy gdzie zmierzać. Informacja dla kolejarzy, pociąg odjeżdża „w jakości”, z dokładnością co do minuty!

Z okna pędzącego pociągu obserwujemy lepianki wzdłuż torów (to nie slamsy), ludzi załatwiających swoje fizjologiczne potrzeby, mnóstwo śmieci, potem pola i robi się zupełnie ładnie. W 100 minut pokonujemy dystans około 220 km.

Na dworcu w Agrze czeka na nas kierowca, wcześniej zamówiony w hotelu, w którym dziś będziemy spać. Wszystko idzie gładko. Hotel bardzo przyjemny. Już knuję, jak wynagrodzić sobie moje „cierpienia” w Himalajach.

O 11.30 spotykamy się w lobby przewodnikiem i wraz z naszym kierowcą ruszamy w miasto. Na początek jeden z siedmiu cudów świata. Taj Mahal! Mamy szczęście bądź pecha gdyż dziś wszystkie atrakcje są za darmo. Zaoszczędzany sporo rupi (jeden bilet dla turysty to ok 55 zł, lokalsi płacą ca. 2 zł) ale i tłumy ogromne w konsekwencji czego nie udaje nam się wejść do środka tej nieprawdopodobnej budowli, która w gruncie rzeczy jest grobowcem Pani Mumtaz Mahal. Białego marmurowego giganta budowało 20 tyś ludzi przez 22 lata w XVII w. Przy okazji dowiadujemy się ile zrabowali Brytyjczycy. Cztery ogromne złote iglice na minaretach oraz tysiące drogocennych kamieni na marmurowych ścianach. Żeby dopełnić zwiedzania, trzeba się wybrać do Britsh Museum…

Kolejny punkt programu to lunch. I tu ostatecznie mówimy sobie, że kuchnia indyjska jest świetna i bardzo zróżnicowana. Indyjskie dania, które mamy okazje jeść w Europie to tylko marna namiastka tego co nas czeka.

Ja głownie zamawiam wegetariańskie potrawy ze względu na Królicze upodobania, Niedźwiedź natomiast jak ogólnie wiadomo jest mięsożerny i najczęściej pochłania tu kurczaki oraz barany.

Posileni zwiedzamy kolejny grobowiec zwany Baby Taj.

Na koniec Agra Fort, a w nim posiadłość rodziny Pana Sahah Jahan, tego co dla swej trzeciej małżonki kazał zbudować Taj Mahal. Niestety źle się to dla niego skończyło, gdyż jego własny syn chcąc przejąć władze uwięził go właśnie w tym forcie i pozwalał mu tylko z okna patrzeć na swoje mega dzieło w oddali.

Nasz przewodnik próbował przelać nam całą swoją wiedzę na temat tego co widzieliśmy, był bardzo uprzejmy i koniecznie musiał zrobić nam sesję zdjęciową naszym aparatem, a nawet kazał odegrać scenkę przed Taj Mahal, która rzecz jasna nakręcił Niedźwiedzią kamerą. Cały dzień jego towarzystwa kosztował nas ok 40 zł i zdecydowanie uważamy, że było warto go wynająć.

Wieczór mija pod znakiem „upojnego” lenistwa.

Basen na dachu, drink, ayurveda spa, a pózniej najbardziej wyczekiwany moment dla pasibrzucha w podróży.