Podróżując po Indiach nie sposób niezauważyć, że ten kraj to istna mieszanka wybuchowa tego co piękne, z tym co brzydkie. Tutaj w jednej sekundzie człowiek styka się z czymś co wzbudza jego zachwyt, z tym co chciałby wyrzucić jak najszybciej z pamięci.

A co w niej zostaje?

TŁOK

Kiedy pierwszy raz zderzasz się z indyjskim tłumem czujesz się przytłoczony. Jesteś jak mrówka, która zgubiła swój dom i wchodzi do obcego mrowiska  Jeżeli do hotelu w New Delhi jedziesz z lotniska metrem to jeszcze pod ziemią doświadczasz uczucia walki z prądem ludziej rzeki, która płynie wprost na ciebie  Nie potoku, ale szerokiej, rwącej rzeki. Chcesz iść dalej, musisz walczyć. Jeżeli sądzisz, że wystarczy poddać się nurtowi, że z nim popłyniesz, mylisz się Rzeka popłynie dalej, a ty będziesz stać w miejscu. Z czasem uczysz się jednak jak zdobywać pozycję. Na szczęście Hindusi są raczej drobnej postury, więc masz przewagę wzrostu i masy. W końcu tłum przestaje przerażać. Oswajasz się z nim. Jesteś w końcu w Indiach, kraju 1,35mld ludzi. Co prawda wyróżnia cię kolor skóry, ale i tak pozostajesz anonimowym ziarnkiem piasku. Jednak świadomość, że jesteś anonimowy pozwala ci zaszyć się w tym tłumie i delektować się jego niepowtarzalną urodą.

CHAOS

Wychodzimy na ulicę. Jakbyśmy nagle teleportowali się na koncert Metallici. Nasze uszy wypełnia hałas setek, tysięcy klaksonów. Każdy kierowca najmniej kilkanaście razy na minutę daje znać o swojej obecności donośnym trąbieniem. Są jak wojownicy na arenie walki, krzykiem poprzedzający zadanie ciosu:  nadjeżdżam, wyprzedzam, z drogi, stój, mijam cię… Ta kalafonia dźwięków ma jednak swój cel. Ogarnąć chaos. W jakiś tajemniczy sposób ten nieskoordynowany sznur pojazdów, w sobie tylko znajomy sposób przesuwa się do przodu. Powoli, ale do przodu. Wszystko na styk, na milimetry. Nie ma ustalonych pasów ruchu. Zasady są umowne. Każdy szuka miejsca dla siebie rozpychając się łokciami. To trochę jak na wyścigach F1, kto pierwszy wejdzie w zakręt ten prowadzi. Zajeżdżanie drogi, wyprzedzanie na trzeciego, czwartego dozwolone. Kierownica po prawej stronie (spuścizna po brytyjskiej okupacji) tylko sugeruje że wyprzedzamy prawą stroną. Każda strona jest dobra. Patrzysz na ten chaos i czekasz, aż wszystko się zawali. Nic z tego. W ostatniej chwili ktoś przychamowuje, ktoś ustępuje. Na ogół ten mniejszy. Na ulicach panuje wyraźna hierarchia. Pieszy jest najmniej ważny. On nie ma żadnych praw. Potem są rowerzyści, rikszarze, motocykliści, tuk-tuki, osobówki, autobusy itd. O dziwo nie widać stłuczek. Nikt na nikogo nie najeżdża.

Chcemy przejść na drugą stronę drogi. Nie ma pasów, świateł. Wahamy się co robić. Wydaje się, że to niemożliwe. Patrzymy na bok, komuś się udało. W końcu idziemy. Powoli, krok po kroku. Szukamy luk między pojazdami. Nikt się nie zatrzymuje, żeby nas przepuścić. Ale też nikt na nas nie najeżdża. Zaczynamy rozumieć o co chodzi. Powoli przemieszczamy się do przodu, pozwalając innym nas omijać. Działa. Jesteśmy na drugiej stronie. Nie taki wilk straszny. Właściwie możnaby przechodzić z zamkniętymi oczami. Wyszłoby na to samo. Bułka z masłem.

Zatrzymujemy tuk-tuka. Wysiadamy niczym do wagonika kolejki roller-coastera. W środku jest wygodnie. Mamy dużo miejsca. W takim samym obok nas jedzie siedmiu lokalsów. Tutaj nie marnuje się przestrzeni transportowej.

Ruszamy do przodu. Jak Alberto Tomba mkniemy między tyczkami z innych pojazdów. Nasze nozdrza wypełniają spaliny unoszące się nad ulicą. Nagle odbijamy w lewo, trzeba ominąć motocykl. Potem znowu  w prawo, żeby wyprzedzić snujące się auto. Potem znowu pieszy, którego trzeba wziąć z lewej. Hamujemy. Ktoś inny zajechał nam drogę. Tak w kółko. Jest super.

KROWY

Są jeszcze jedni uczestnicy ruchu. Możnaby rzec królowe indyjskich szos – krowy. To jak policjant stojący na drodze, który pilnuje ruchu i powoduje, że kierowca zdejmuje nogę z gazu. Czasami kroczą dumnie środkiem, pod prąd, naprzeciw mknącej masie żelastwa. Czasami stoją nieruchomo jak słupy soli. Nie zwracają uwagi na klaksony, wszechobecnych hałas  Nie ruszą się na centymetr. Jakby wiedziały, że nikt nie może ich nawet dotknąć. Mają gdzieś co się wokół nich dzieje.  Nigdy nie biegną. Zawsze powoli, z gracją, majestatycznie. Przecież to one są najważniejsze na tej drodze. Są piękne.

Tylko to nie są zwykłe krowy. To są indyjskie krowy. Święte.

ŚMIECI

Bałagan panujący na ulicy ma swój niepowtarzalny urok. To jak słuchanie Pendereckiego i Góreckiego jednocześnie. Na początku męczy, ale po chwili zachwycasz się precyzją wykonania. Bałagan panoszący tuż obok jest już bardziej irytujący. Kto wie, czy Indie to nie najbardziej zaśmiecony kraj na świecie. Każda rzeka jest ściekiem pełnym wszystkiego. Każde pobocze to małe wysypisko. Wszędzie tam, gdzie są ludzie są też śmieci. Miliony śmieci.

Czy to efekt kulturowego zacofania, przejawiający się brakiem jakiegokolwiek potrzeby sprzątania po sobie i wokół siebie? Czy to błąd systemu, który nie zdołał wypracować sposobu na zachowanie ładu w otoczeniu i radzeniu sobie z ciągle rosnąca populacją hindusów? Zwierzęta nie mogą w końcu pełnić jedynego oczyszczacza miast. Krowy, psy, świnie, kozy robią co mogą żeby zjadać resztki naturalne.  Próbują pochłonąć to czego człowiek nie zje. Ale ludzi jest więcej. Poza tym co z całą resztą śmieci, która ląduje na chodnikach, ulicach, poboczach.

Jak zawsze nie ma jednej przyczyny tego indyjskiego syfu. Szkoda jednak, bo czasami śmieci przykrywają piękno tej krainy. Jest jednak światło w tunelu. Jesteśmy w Udajpurze. To małe (600 tys. ludzi) miasto na południu Radżastanu. Idziemy uliczką pełną tuk-tuków. Coś jednak nie gra. Gdzie są śmieci? Jakoś dziwnie czysto. Nie wiemy o co chodzi? To nie Szwajcaria, ale efekt widać gołym okiem. Oby tak dalej Indio.

KOLORY

Zwiedzając dawne pałace, forty próbujemy sobie wyobrazić jak wyglądało dawne życie w Indiach. Czasami ciężko odtworzyć ten obraz przeszłości, Brytyjski kolonizator złupił ten kraj ze wszystkiego co dało się latwo odczepić, urwać, wydłubać, zabrać i wywieźć. Atrakcyjność British Museum of London była ważniejsza. Nie wiemy czy ludziom żyło się wówczas lepiej. W naszej głowie tworzy się jednak pewna wizja pradawnych Indii, jako najbardziej kolorowego zakątku świata. Co z tego dziedzictwa przetrwało? Na szczęście wiele. Choć kolory trochę wyblakły, Indie mienią się dalej różnorodnościa barw. A indyjskie kobiety stają się głównym nośnikiem tej barwnej historii.

Dzięki kobietom indyjska ulica skrzy się kolorami. Wielobarwne sari noszone przez piękniejszej część społeczeństwa powodują, że Indie pozostają wesołe i radosne. Czerwone, żółte, zielone, różowe, niebieskie. Wszystko się świeci i przykuwa uwagę.

 


Do tego kolorowe stoiska straganów, oferujące klasyczne „schwartz, mydło i powidło” idealnie komponują się z falującymi strojami przechodzących kobiet.

Mężczyźni są odrobinę mniej ekstrawagancy. Co rusz jednak mija nas hindus ubrany w białe szaty, a na głowie kolorowy turban. Czasami jest biały ale częściej jaskrawo-pomarańczowy, czerwony lub żółty. Na czole u prawie każdego czerwona kropka, właśnie wraca ze świątyni. Chyba, że muzułmanin. Ale wówczas na głowie mężczyzny pojawia się białą, zielona, brązowa czapeczka.

Kiedyś większość z indyjskich miast musiała być piękna. Widać po fasadadach budynków jak bogata i zdobna była to architektura. Jak kolorowa. Dzisiaj kolory trochę wypłowiały. Ale są. Stare miasto Jaipuru pozostaje nie tylko z nazwy „pink city”. W Jodphurze część zabudowań przypomina, że miasto kiedyś zwano „blue city”. Taj Mahal jest biały, a czerwony fort w Delhi rzeczywiście czerwony.

Choć dawne Indie najprawdopodobniej były jeszcze bardziej fascynujące, to dzisiajsza rzeczywistość jest więcej niż zadowalająca. Ten kolorowy świat mimo wielu mankamentów pozostaje radosny i uśmiechnięty.

LUDZIE

Przez wiele lat tworzyłem sobie w głowie obraz mieszkańca Indii. Brudny, obleśny, nachalny, niesympatyczny, natarczywy, napastliwy. Mógłbym wymieniać bez końca. Na początku, kiedy zderzasz się na chodniku z tłumem hindusów, ciężko jest zmienić coś, w co tak długo się wierzyło. Ale to jest syndrom tłumu, który rządzi się swoimi prawami. Jednostka nie ma znaczenia. W końcu jednak zaczynasz zauważać pojedynczych ludzi. Tak, wielu żyje na skraju ubóstwa. Są biedni, nie mają prawie nic. Ciężko pracują za wynagrodzenie, za które w Polsce nawet największy desperat nie ruszyłby palcem. Wystarczy jednak jedno spojrzenie, jeden odwzajemniony uśmiech i już wiesz, że otaczają cię ludzie przyjaźni, pozytywni i otwarci. To niesamowite. że ludzie tak biedni, dla których jawimy się zapewne jak obiekty z innej planety mogą emanować tak pozytywną energią. Kiedyś próbowałem w Polsce, tak dla hecy przesyłać przyjazne uśmiechy do napotykanych w tramwajach, restauracjach, na ulicy ludzi. Reakcje były różne, ale raczej rzadkością był szczery, odwzajemniony uśmiech. W Indiach jest inaczej. Może to nie jest Tajlandia, czy Nepal, które są dla mnie na szczycie rankingu najbardziej uśmiechających się nacji, ale jednak miło jest spojrzeć na człowieka, który się do Ciebie uśmiecha.

Podróżując po Indiach zdałem sobie sprawę czym są uprzedzenia, stereotypy. W mojej głowie była wizja złego Hindusa. Nie chcę ich wybielać. Nie wszyscy mieszkańcy Indii są dobrzy. Bieda generuje jednak przestępczość i w Indiach zapewne liczba ludzi, którzy mogą być niebezpieczni jest duża. Liczy się jednak większość. A ta jest bardzo na TAK. Sądzę, że gdyby przejść się w Polsce za dnia przez jakąś „gorszą” dzielnicę naszych miast, obwieszony kamerą i aparatem fotograficznym czułbym się dużo mniej bezpiecznie, niż miało to miejsce w Indiach. Nikt nie zaczepiał, nie rzucał groźnych spojrzeń, nie robił złowrogich gestów.  Bez względu czy szliśmy przez dzielnicę muzułmanów, czy wyznawców shivy. Może chodzi też o alkohol, a dokładnie jego brak spożycia, który w Indiach piją tylko turyści?

Jeszcze jedna rzecz była uderzająca. w Indiach. Tolerancja. W ciągu tygodnia spędzonego w Indiach odwiedziliśmy dziesiątki świątyń zarówno muzułmańskich, jak też hinduistycznych. Wszędzie byliśmy mile widzianymi gości. Lokalsi chcieli nam wszystko pokazać. Chcieli się podzielić tym co jest dla nich tak ważne. Nie wiem czy podróżujący po Polsce np. goście z Senegalu też byliby tak zapraszani i goszczeni w naszych kościołach?

JEDZENIE

Jeżeli kogoś przerażają tłumy, brzydzi się brudem, nie lubi spalin i hałasu ruchu drogowego to jest jedna rzecz, dla której bezwzględnie warto pojechać do Indii. Tamtejsza kuchnia jest genialna, przepyszna, wspaniała. Degustacja indyjskich potrwa to jak podróż w głąb Indii. To jak poznawanie źródeł hinduskiej kultury. Zamawiasz jedno, dwa dania i dostajesz całe Indie na talerzu. Jest kolorowo, różnorodnie, trochę chaotycznie. Smaki mieszają się ze sobą. Trochę ostro (jak bardzo, zależy od Twojego wyboru), czasami słodko. Ale napewno aromatycznie.

Nie ma drugiej takiej kuczni na świecie, która byłaby tak aromatyczna. Trudno się jednak temu dziwić skoro właśnie Indie są kolebką większości znanych nam obecnie przypraw. Weźmy choćby powszechnie znany składnik wielu indyjskich sosów, Garam Masala. To nic innego jak mieszanka ponad 10 różnych przypraw. Czyż nasza kuchnia nie wygląda ubogo, w porównaniu do kuchni indyjskiej. Rzadko wychodzimy w przyprawianiu naszych rodzimych potrwa poza schemat pieprzu i soli. Szaleństwem jest szczypta powszechnie znanej jako „vegeta”. Choć nawet nie wiemy co oprócz chemii jest częścią składową tej gotowej przyprawki.

Nigdy wcześniej nie miałem takie okresu w życiu, w którym stałbym się zapalonym wegetarianem. W domu staramy się jeść różnorodnie, ale zdecydowanie nie unikam mięsa. Nie tylko dlatego, że lubię krwistego steka. Bycie wegetarianem w Polsce nie jest łatwo. Niby rolnictwem nasz kraj stoi. Na „rynku” możemy kupić coraz lepszej jakości warzywa. Problem jest jednak taki, że tego wszystkiego jest ciągle mało. Do tego Polski pomysł na przetwarzanie warzyw jest raczej prymitywny. Gotowany kalafior polany bułką tartą z masłem. Wow, szczyt szaleństwa. Indie to bez wątpienia to miejsce na naszym globie, gdzie wegetarianizm urasta do miana religii. Trochę zapewne wynika to z panującej wszędzie biedy. Warzywa, owoce są łatwiejsze do wyprodukowania. Poza tym jeden rodzaj mięsa, wołowina nie wchodzi do indyjskiego menu. Krowy są przecież od pilnowania ruchu na drodze. Idąc na targ w Indiach na kolana rzuca bogactwo tamtejszej oferty. Chcesz bakłażana? Proszę wybieraj. Masz minimum 5 ich odmian. Cukinia? Jak najbardziej. Ale jaki kolor, jaki gatunek? Do tego świeże zioła. U nas możesz dodać nawet pęczek kolendry a i tak nie poczujesz tego co w Indiach dostajesz jedną gałązką.

Dla wszystkich smakoszy i łakomczuchów Indie to istny raj na ziemi. Niestety nie da się tego słowami opisać. Nie da się przekazać wszystkich smaków i zapachów. Trzeba tam samemu pojechać i odkryć to co my odkryliśmy.

Wyjazd do Indii odkładaliśmy z roku na rok. W końcu decyzja zapadła. Wybierając się do Indii, jechaliśmy jednak z duszą na ramieniu. Spodziewaliśmy się najgorszego. Nastawialiśmy się, na trudny tydzień. Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepszą częścią wyprawy do Indii był podróż samolotem do domu. Nie zgadzam się z tą opinią. Im więcej czasu upływa od powrotu do domu tym bardziej tęsknimy. Nie do końca wiem za czym. Ale brakuje mi Indii. Wiem, że będę tam musiał jeszcze powrócić. Pewniej nie jeden raz.

Tymczasem do zobaczeni!!!