Jest połowa grudnia 2009 roku, jest plan na dwutygodniowy urlop zaraz po świętach, nie ma biletów. Rok po światowym kryzysie ekonomicznym. Wszystkie wycieczki z Polski czy Berlina w interesujące nas kierunki wykupione. Na liniowca nie ma szans. Oboje przeszukujemy codziennie internet, jak chodzę po biurach podróży. Nic z tego. Bieda w kraju, nie ma wolnych miejsc w samolotach. A tak mi się Afryka marzyła…

20 grudzień. Już nie wierzę, że gdzieś polecimy przed Nowym Rokiem na nasze pierwsze wspólne wakacje. I następuje cudowne zaskoczenie, Niedźwiedź oznajmia, że kupił dwa bilety do Mombasy. Będzie Afryka!!! Zdążamy kupić tylko jakiś cienki przewodnik (w objętości i treści) i zarezerwować pierwszy nocleg w Mombasie.

26 grudnia, jeszcze przed świtem wsiadamy w auto i pędzimy z Chorzowa na Tegel, by tam wsiąść do samolotu do Amsterdamu, a dalej KLMem na wyśniony czarny ląd. Co to są za emocje! Pierwszy raz razem, zupełnie na dziko i to w takie miejsce! Serce podpowiada, że będzie dobrze.

Przylatujemy na miejsce w czarną jak smoła noc. Bierzemy taksówkę z lotniska i jedziemy do hotelu. Ciemno jak cholera ale wiemy, że zajmie to około godziny. Bezpiecznie zostajemy dostarczeni pod wskazany adres. Na środku recepcji wita nas mały mikołaj z reniferem grający niezmordowanie jingle bells. Jest i chuda choinka. Mamy przecież święta, niezależnie od kontynentu. Hotelik jest skromny ale w miarę czysty, a rano podają śniadanie w restauracji na dachu. Zero białych gości, tylko my i czarne twarze. Bardzo to ekscytujące.

Tego dnia mamy proste zadanie. Zorganizować sobie dwutygodniowy pobyt w tym kraju, mający zawierać obowiązkowo Park Narodowy Masai Mara, trekking na Mt. Kenia i kurs nurkowy dla Niedźwiedzia. Pestka 🙂

Po kilku godzinach mamy bilet lotniczy do Nairobi, zarezerwowane auto w stolicy i serca walące z tego naszego szczęścia i podniecenia przed wielka przygodą. Dzień kończymy zwiedzaniem miasta oraz fortu nad brzegiem morza.

W Nairobi na lotnisku czeka na nas przedstawiciel firmy, od której mamy dostać auto. Zawozi nas do biura w centrum miasta. Tam poznajemy właścicieli, małżeństwo które podaje nam Kenię na tacy. Sugerują noclegi na kolejny tydzień, mapy ani gpsu nie dają bo nie ma tu takowych. Na kartce mamy rozpisane adresy i wytłumaczone jak wyjechać z tego zatłoczonego miasta. Nasz jeep informuje świecąc pomarańczową kontrolką, że coś nie tak z komputerem pokładowym ale właściciel mówi, że to już od dawna i nie ma co się przejmować. Najlepszy kierowca na świecie siada po prawej, a pilot bez mapy służy tylko uśmiechem.

Wyjeżdżamy z miasta, czarny asfalt zamienia się w czerwoną drogę. Mijamy miasteczka przyklejone do drogi. Lepianki, domy z blachy, malowane na murach kolorowe reklamy, ludzie przed budynkami, kobiety często ubrane w tradycyjne wzorzyste stroje.

Przychodzi moment zwątpienia. Jak jechać dalej gdy ani mapy, ani drogowskazu. Jest popołudnie, musimy dotrzeć przed zmrokiem do naszej bazy noclegowej. To podobno zorganizowane pole namiotowe, przed Parkiem. Kierunek mamy dobry bo za oknem pojawia się coraz więcej zwierząt, jedziemy czerwonym paskiem pośród bezgranicznej zielonej łąki. Zebry i dostojne ptaki obserwują nas.

Orientujemy się z namalowanej mapki, że już dawno temu powinien gdzieś być w lewo skręt, przy dużym kamieniu, którego nie umiemy znaleźć.

Zawracajmy. Na szczęście w zasięgu wzroku trafia się grupka młodych tubylców. Mamy świadomość, że to może być jedyna okazja by ktoś wskazał nam właściwą drogę. Oczywiście jak tylko się zatrzymujemy i otwieramy okno podbiegają młodzianie. Uff. Znają miejsce do którego chcemy dotrzeć. Jeden tłumaczy, że za dużym kamieniem w lewo, my że nie umiemy dostrzec tego głazu. Jeden od razu proponuje, że w takim wypadku pojedzie z nami. Trochę niepewni zgadzamy się i mamy na pokładzie pasażera. Oczywiście kamień jest. Ale raczej mały, w życiu byśmy nie uznali, że to Ten Kamień. Dziękujemy i mówimy, że teraz już trafimy i chcemy zawracać by odstawić chłopaka skąd go pobraliśmy. Ten że nie, żebyśmy jechali razem do celu. On stamtąd sobie pobiegnie z powrotem do domu. No tak, jesteśmy w Kenii, tu się biega 🙂 i tak się dzieje.

Zorganizowane pole namiotowe okazuje się wypasionym kurortem. Cieszymy się jak dzieci.

Po kolacji na terenie resortu wracamy do naszego afrykańskiego domku. Wskakuje pod kołdrę, a tu coś ciepłego i gładkiego dotyka moją nogę. Jako że jeszcze kontrolowałam się trochę ze względu na niedługi staż zdołałam powstrzymać swój krzyk i panikę. Z uśmiechem przez żeby wypowiedziałam: „coś jest pod kołdrą, czy możesz sprawdzić co to jest?” i jak sprężyna odskoczyłam w najdalszy kąt tego pomieszczenia. Jadowitą i groźną jaszczurką okazał się termofor 🙂 A Niedźwiedź bohater go ujarzmił.

O poranku czeka nas mały problem. Mamy w planach wybrać się do Park Masai Mara naszym jeepem. Niestety pomarańczowa kontrolka się nie myliła. Cos jest nie tak. Zbiegają się wszyscy mężczyźni, którym wydaje się, że znający się na samochodach. Niestety nie udaje się uruchomić silnika. Od razu ktoś dzwoni do właściciela jeepa. Telefonicznie próbują dokonać cudu ale nic z tego.

Nikt jednak nie zamierza pozwolić nam się martwić. Od razu zjawia się młodziutki Masai z Rengersem, którzy zabierają nas na zwiedzanie Parku z tzw. buta. A autem mamy się nie przejmować. Właściciel przyjedzie dziś wieczorem i naprawi. Ok. Ruszamy na wspaniały spacer. I zastanawiamy się , po co ten pan ze strzelbą, póki nie pokazuje nam świeżutkiego śladu.

Popołudniu wracamy do bazy. Właściciel już jest ze swoją ekpią, niestety mówi, że naprawa potrwa dłużej. Mamy się tradycyjnie niczym nie przejmować. Jutro weźmiemy jego auto (niemalże nowiutki Land Crusier). Czemu nie.

Rano JJ (kolejny Masajski przewodnik) czeka już na nas i zaraz po śniadaniu wygodną Toyotą ruszamy zobaczyć wielka piątkę.

Nie wierzymy własnym oczom, JJ zna park jak własną kieszeń (choć oni chyba nie mają kieszeni w tych kraciastych spódniczkach) i prowadzi nas wprost na lwią sjestę.

Niedźwiedziowi za to udaję się wypatrzeć parę odpoczywających gepardów i rośnie tym w oczach JJ’a.

Na koniec zaprasza nas do swojej wioski. Mieszkańcy chcąc zarobić co nieco odgrywają przed nami teatrzyk dla turystów, tańce, śpiewy i podskoki. Co by nie powiedzieć, ciekawe.

Zapraszają do swej murzyńskiej chaty na łyczek ichniejszego bimbru. Ja nie piję lecz Niedźwiedziowi nie wypada odmawiać.

Kolejny dzień to już sylwester. Właściciel żegna się rano z nami ogłaszając sukces. Nasz jeep zdrów, a on swoim musi wrócić na imprezę sylwestrową do rodziny w Nairobi. My z JJem ponownie zapuszczamy się w Masai Mara.

Popołudniu nadchodzi burza, która ściąga hieny. Widok posępny i dramatyczny lecz niezapomniany.

Pełni wrażeń wracamy wieczorem do naszego luksusowego namiotu i nie planujemy z niego wychodzić. Za kwadrans północ, a tu nam ktoś dyskretnie puka do „drzwi”. Uprzejmie obsługa informuje, że już wszyscy goście zjedli uroczystą kolację, zaraz będą fajerwerki ale nie mogą posprzątać zastawy gdyż wszyscy czekają na nas. Nie chcąc robić im przykrości, że wolimy sobie pobyć sami wynurzamy się z namiotu i uczestniczymy w „balu sylwestrowym” w środku afrykańskiej dziczy.

Rano pakujemy się i wyjeżdżamy do Keriche, miasta znanego z plantacji herbaty. Tu zatrzymujemy się w pokolonialnym hotelu. Kiedyś musiał być piękny.

Pomimo deszczu idziemy się na spacer po okolicy. Budzimy sporą sensację. W maleńkiej prostej restauracji, kelner z wrażenia trzy razy przynosi mi czajnik z herbatą,w którym nie ma herbaty a jest sama woda. Najbardziej uprzejmie jak potrafię mówię mu, że czegoś tu brakuje. Potem zwiedzanie plantacji.

Kolejna destynacja to Park Nakuru, znany z czerwonych flamingów. Udaje się bez większego błądzenia dojechać do Parku.

Liczymy na jakieś skromne zakwaterowanie. Oczywiście nic z tego. Jedyny otwarty „ośrodek” to drewniane domki o dość wysokim w mojej ocenie jak na Afrykę standardzie.

Tu sami autem okrążamy jezioro, spotykając po drodze wiele zwierząt. Niestety nie wolno wychodzić z auta z uwagi na czytające liczne niebezpieczeństwo z kłami i pazurami. Dzikość jednak jest tak blisko że nasza potrzeba obserwowania fauny i flory zostaje w 100% zaspokojona.

Nie zdajemy sobie sprawy, że obszar parku jest tak wielki i zupełnie niespodziewanie paliwo wyparowuje nam z baku. Na oparach dojeżdżamy do bramy parku i znajdujemy stacyjkę benzynową (po latach okaże się, że adrenalina związana z ryzykiem zatrzymania silnika z braku paliwa będzie nam często towarzyszyć w na obcych terytoriach).

Następny cel to Mt. Kenia. Jadąc mijamy wielu sławetnych kenijskich maratończyków.

Jeszcze pamiątkowe zdjęcie przy przekraczaniu równika.

Potem spory wodospad.

Docieramy do miejsca, w którym nazajutrz chcemy wynająć przewodnika by wspiąć się na Mt.Kenia. Niestety jest trochę chłodno, deszczowo i zupełnie pochmurnie. Wszyscy odradzają nam tą wędrówkę. Decydujemy się więc zmienić plany. W naszym książkowym przewodniku znajdujemy adres hotelu na drzewach i od razu wiemy gdzie jechać. Nawet są „prawdziwe” znaki po drodze i docieramy bez większych problemów.

Na miejscu okazuje się ze domków na drzewach już nie ma ale jest zupełnie przyjemnie, wolne pokoje są, a w zasadzie to jesteśmy jedynymi gośćmi.

W czasie kolacji dostajemy check list. Trzeba zaznaczyć, zwierzęta które życzymy sobie w nocy zobaczyć. Hotelowy obserwator telefonuje do gości w momencie przechadzania się danego zwierza pod balkonami 🙂

Większość celów juz widzieliśmy w Masiai Mara więc decydujemy się na opcje do not disturb. Obsługa jest zażenowana naszym wyborem.

Nazajutrz czeka nas wyprawa w dżunglę. Dostajemy zielone gumowe kaftaniki i buciki. Wyposażeni w przewodnika i rengersa ruszamy w busz. Chcemy zobaczyć bardzo płochliwe małpki mieszkające na szczytach ogromnych drzew.

Udaje się choć są bardzo ruchliwe.

Nagle ni stąd, ni zowąd wchodzimy na polanę z dwoma powalonym drzewami gdzie czeka na nas pan z koszykiem. Okazuje się, że w programie tej uroczej wycieczki jest piknik. Dostajemy świeżo upieczone ciasto, herbatę i … koniak. To chyba kolonialne zwyczaje. Na początku jesteśmy zdegustowani, że zostaliśmy potraktowani jak biali najeźdźcy ale ostatecznie śmiejemy się i wypijamy po lampce żeby im przykro nie było.

Rano czas wracać do Nairobi. Nieśmiało manager pyta czy moglibyśmy jednego z pracowników wziąć ze sobą bo wraca do domu do stolicy. Oczywiście zgadzamy się. Wszyscy się cieszą. Wyjeżdżamy żegnani przez cały hotel. Po ok 30 min jazdy dzwoni do naszego czarnoskórego pasażera telefon. Zapomnieliśmy paszportów w pokoju! I co byśmy zrobili gdybyśmy go nie wzięli na pokład? To było przeznaczenie. Wracamy. Znów jedziemy w kierunku Nairobi. Niestety droga wydaje się być coraz bardziej zatłoczona aż w końcu zupełnie utykamy. Dzięki nowemu przyjacielowi dowiadujemy się, że jest wielki strajk kierowców komunikacji publicznej i wszystkie drogi są zablokowane. Nadchodzi kompletny mrok. Zero świateł, a my w żółwim tempie posuwamy się na przód. Robi się niekomfortowo. Chyba się boje. I tak 4 godziny. Docieramy do centrum. Jest taki ścisk na drogach ze autobus uszkadza nam drzwi i boczne lusterko. Gdyby nie On, nasze przeznaczenie, w życiu nie trafilibyśmy do hotelu. Każe nam zamknąć okna, a sam swoje otwiera, żeby dwie białaskie głowy nie kusiły przypadkowych rzezimieszków.

Cali i zdrowi docieramy na hotelowy parking gdzie rozstajemy się z naszym aniołem stróżem. Miasto nas nie kusi nas na spacer, a my nie kusimy losu i zostajemy w pokoju.

Rano świat wyglada inaczej. Jedziemy do biura gdzie wypożyczyliśmy auto. Obowiązkowo musimy opowiedzieć cała nasza podróży po Keni. Właściciel mówi, ze po naprawie naszego auta gnał do domu i na szczęście zdążył przed Nowy Rokiem. Odwozi nas na lotnisko, a wcześniej rezerwuje nam hotel za Mombasą, przy płazy, gdzie Niedźwiedź będzie mógł zrobić kurs nurkowy. Organizuje rownież auto.

Ładujemy, auto juz ba nas czeka. Hotel nie odbiega standardem od tych, które wcześniej nam zabookowano.

Kurs trwa trzy dni. W wolnym czasie zwierzamy okolicę. Ruiny i farmę motyli.

Koniec wakacji wieńczyły wspólnym pierwszym nurkowaniem.