W Tupelo, miejscu narodzin Elvisa mamy niecałą dobę. Przyjeżdżamy wieczorem do hotelu. Budzimy duże zainteresowanie wśród obsługi gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, tzn. że nie jesteśmy ze Stanów. A że z Europy to już w ogóle kosmos. Po standardowej przepytywance, a po co, a na jak długo itp. my zaczynamy zadawać pytania, dokładnie dwa: gdzie dobrze zjeść i gdzie słuchać muzyki (staramy wybierać już ciut lepsze restauracje bo uszami nam już wychodzi wszechobecne jedzenie śmieciowe). Fastfoody są bardzo tanie (do 5$ za ogromny zestaw) ale żywienie się w nich codziennie w najlepszym razie kończy się otyłością. Mój brzuch boleśnie przyjmuje taki pokarm. Trochę z przerażeniem patrzę na całe rodziny składające się z potworkowych rodziców i ich małych wielkich dzieci. Wiem, że może chodzić o kasę ale to straszny syf. Już lepsza kuchnia creolska, która wydaje się łatwa do samodzielnego przygotowania i tania.

Wracając do mieściny Tupelo, w restauracji znów jesteśmy atrakcją. Kto inny nas sadza przy stole, kto inny przynosi wodę, menu itd. Obsługa chyba wymieniła między sobą opinię na temat naszego dziwacznego akcentu i każdy chce go usłyszeć :-). Nawet dwóch mężczyzn gdzieś po sześćdziesiątce, jedzących przy sąsiednim stoliku nie daje nam spokojnie spożyć. Pytają jak my w ogóle zapłacimy? Jakie mamy pieniądze? Niedźwiedz odpowiada: polskie złoto 😉 ale mamy też karty kredytowe. Panowie są w szoku ale jak Jastrząb wyciąga telefon komórkowy (żeby sprawdzić w internecie ile litrów ma galon) to już kompletnie szczena autochtonom opada na widok smartfona w polskich rękach. I na koniec radzą, żeby w Memphis (gdzie będziemy jutro) z hotelu nie wychodzić, bo tam strasznie niebezpiecznie. We will see odpowiadamy dwuznacznie.

Po kolacji w dziesięciostopniowym mrozie drepczemy na koncert. W Blue Canoe grają dziś Davission Brothers Band, kimkolwiek są. Knajpa wyglada jak stodoła więc jest bardzo klimatycznie.

Band daje ostro czadu, a publiczność świetnie się bawi. Przekrój wieku od 20 do 60 wiec tu gubimy się w tłumie. Poza tym jest głośno i nikt nas nie słyszy. Trzy szalone gitary i spokojniejszy perkusista grają rockowe country.

Rano szybko zbieramy się by przed godzina dziesiątą być pod domem rodzinnym Elvisa.

Trochę jesteśmy zdziwieni oglądając ten niemalże kampingowy domek składający się z dwóch pomieszczeń. Niegdyś bez prądu i wody. Doskonale pasuje tu idiom from rags to riches.

Jeszcze wizyta w kościele, do którego uczęszczał Elvis z rodzicami, gdzie śpiew był podstawową formą modlitwy.

Łatwo przenosimy się do lat dzieciństwa małego Presleya, gdyż na trzech ścianach wyświetlają nam piętnastominutowym film z nabożeństwa z tamtych czasów . Wierni siedzą obok w ławkach, a przed nami pastor wygłasza słowo na niedzielę, a pózniej wszyscy śpiewają.

Kolejny cel to już Graceland czyli posiadłość Elvisa w Memphis.

Kupujemy czterogodzinną wycieczkę jeszcze w Polsce dlatego teraz idziemy prosto do wejścia na teren tego ogromnego obiektu. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Dostajemy audioguide’y – touchpady z słuchawkami i autobusikiem zostajemy przewiezieni pod drzwi pięknego domu.

W środku wszystko wyglada tak, jakby domownicy cały czas tam byli. Czujemy się gośćmi Elvisa.

Wszystkim nam bardzo się podoba. Po zwiedzeniu dużego domu wchodzimy do innych pomieszczeń na terenie całej rezydencji, spacerujemy po ogrodzie, na terenie którego znajduje się miejsce wiecznego spoczynku Presleya oraz jego rodziców i babci. Jest też symboliczny grób jego brata bliźniaka, który zmarł zaraz po narodzinach.

Audioguide przekazuje nam mnóstwo informacji ale nawet przez moment nie jest to nużące.

Autobus z powrotem zabiera nas na drugą stronę drogi gdzie mieści się cały Elvisovy kompleks. Ogromne powierzchnią pomieszczenia eksponują tysiące pamiątek po królu, ubrania, zdjęcia, nagrody, motory, samochody, a nawet samoloty.

Na terenie jest kilka sklepów z pamiątkami gdzie robimy małe zakupy oraz jadłodajnia (restauracją tego nie można nazwać). Po czterech godzinach wycieńczeni ale w pełni usatysfakcjonowani opuszczamy Graceland. Niedźwiedź spełnił swoje marzenie.

Rzutem na taśmę zdążamy jeszcze do Sun Studio – kultowego studia nagrań gdzie oprócz Elvisa gościli Johnny Cash, BB King czy Jerry Lee Levis.

O 19.00 wychodzimy z hotelu dość pewnym krokiem pomimo ostrzeżeń Tupelczyka oraz informacji, którą wyczytał Słonik w internecie, że prawdopodobieństwo że padniesz ofiarą przestępstwa jest tu jak 1 do 58.

Niedźwiedź zarezerwował stolik na kolacje w jednej z najwyżej ocenianych restauracji w trip advisorze. Teraz poza jakością jedzenia chcemy mieć jeszcze bezpiecznie. Oczywiście wiecznie głodne „zwierzęta” są zachwycone jedzeniem, winami amerykańskimi i obsługą, która na wszystko odpowiada „absolutely”. Nie wiedziałam, że to rodzaj pozytywnej odpowiedzi, zamiast powiedzieć ok, of course czy greate.

Przemiła kelnerka nie wytrzymuje i zadaje zestaw pytań tradycyjnych. Wykorzystujemy to i w zamian chcemy usłyszeć jak tak naprawdę niebezpieczne jest Memphis. No i potwierdza się nasze przeczucie. Ludzie głupoty gadają, biali ludzie. Większość stanowią ty czarni mieszkańcy no i cała dyskusja właśnie o to. Dziewczyna jest biała, mieszka tu od kilku lat, do pracy i z chodzi na nogach i nigdy nic złego jej się nie stało. Zachęca by koniecznie iść na Beale Street co zresztą mamy w planach.

Zatłoczona ulica pełna neonów i barów jest celem dzisiejszej nocy.

Mamy szczęście bo trafiamy na International Blues Challange. W każdej z dziesiątek knajp mają miejsce około półgodzinne występy kapel bluesowych. Zaliczamy więc pięć bandów. Lepsi i gorsi ale doświadczenie super.

Jedyny problem to drinki. Niestety są jak te burgery z fastfoodow, Margarita lana jak cola z automatu jest wstrętnie chemiczna. Tak samo jest z winem czy whiskey. Nie mamy już pomysłu co jeszcze zamówić żeby dało się wypić. Przed północą nienaturalnie trzeźwi wracamy do hotelu. Ja nie narzekam bo i tak wolę jazz…