W 2014 roku wybieramy się w pierwszą podróż do Ameryki Południowej. Chcemy odbić ślady naszych łap w trzech miejscach, o których nie śmiałam dotąd marzyć: Patagonia, Ziemia Ognista i Rapa Nui. Jak dla mnie to wielka przygoda i ekscytacja, podróż w miejsca odległe i tajemnicze.

Na Wyspach Wielkanocnych lądujemy po zmroku, po pięciogodzinnej podróży ze stolicy Chile czyli Santiago.

Na mikro lotnisku czeka na nas właściciel domku, w którym spędzimy dwie noce. Zostajemy filmowo powitani. Czekający na nas gospodarz zakłada nam na ramiona naszyjnik z lokalnego wonnego kwiecia.

Wyspa ukazuje się naszym oczom tak naprawdę dopiero rano.

Najbardziej popularnym sposobem na zwiedzenie wyspy jest wypożyczenie rowerów co czynimy zaraz po śniadaniu. Pogada wydaje się być idealna, temperatura ca 20 stopni, lekkie zachmurzenie.

Cel jest jasny, objechać wyspę dookoła by zobaczyć wszystkie monumentalne posągi, pełne tajemnic i legend.

Na początku zatrzymujemy się jednak przy cmentarzu. Jakże odmiennym od naszych. Na grobach poukładane są pluszaki i inne zabawki. Jest kolorowo.

W końcu docieramy do pierwszego skupiska kamiennych twarzy charyzmatycznie patrzących w niekończąca się dal oceanu.

Może pilnują swego lądu przed wrogiem mogącym przepłynąć z każdej strony? Nie wydają się jednak groźni.

Stoją nieprzerwanie, jak jeden mąż, niektórzy w dziwnych czapeczkach. Urodę mają egzotyczną, może Indianie, a może Polinezyjczycy?

Bacznie obserwujemy każdą ich grupę, w sumie zatrzymujemy się przy dziesięciu skupiskach za każdym razem zadając sobie pytanie kto, jak i po co ich tu postawił. A może przybyli tu z kosmosu?

W połowie drogi, po ok 20 km pedałowania zatrzymujemy się na pięknej plaży na lunch.

Niestety woda zbyt zimna i nie dajemy się skusić na kąpiel w Południowym Pacyfiku.

Jest i słoneczny patrol.

Ruszamy dalej choć zaczynamy odnosić wrażenie jakby skóra twarzy i rąk zaczynała nas piec. Czyżbyśmy się opalili w ten pochmurny dzień?

Na wycieczkę w taką pogodę nikt rozsądny przecież nie bierze kremu z filtrem czy czapki, zatem kontynuujemy jazdę czując jak niewidoczne słońce wypala nam dziury w skórze na zewnętrznej części dłoni. Niestety nie posiadłam umiejętności jazdy rowerem bez trzymania kierownicy. Zresztą nie mając kieszeni i tak nie miałabym gdzie schować rąk.

Nasze coraz większe cierpienie czasem zakłócają dzikie konie wychodzące nam na drogę. Trochę się ich boję gdyż są znacznie większe od nas razem z rowerami wziętymi.

Popołudniu docieramy do naszego domku.

Zimny prysznic niestety nie daje dużego ukojenia.

Kolację jemy w towarzystwie sąsiadów z domku obok, miłych Australijczyków. Staramy się odwrócić ich uwagę od naszych czerwonych twarzy zaświadczających o naszej głupocie, kierując temat rozmowy na politykę światową oraz problemy globalne jak np. dziura ozonowa nad Wyspami Wielkanocnymi, przez którą przelatują z pełną mocą palące promienie słoneczne…