Dzięki tanim liniom lotniczym i tym samym bezpośrednim połączeniem z polskich lotnisk do Ammanu, wielu rodaków wybrało się już do Jordanii (cieszy mnie to tym bardziej, że statystyki przełamią tezę, że nie lubimy Arabów).

Tak więc wielu Polakom udało się, choć nie wszystkim, co piszę z ogromnym smutkiem i wyrzutami sumienia, gdyż nie byliśmy w stanie powstrzymać kapitana od startu. Ale od poczatku…

Po 7h jazdy opóźnionym, zatłoczonym, bez Warsa i z jednym biletem z miejscem siedzacym, w pseudo pierwszej klasie, pociągiem z kipiącym złością Niedzwiedziem (bo nie każdy zna jego możliwości bycia wściekłym) docieramy przed północą na krakowskie lotnisko. Krótka noc, a przed nią dwie buteleczki czerwonego wina (dla dobra sprawy oddaje swoją) koją zszargane nerwy mojego cudownego niedźwiedziego męża. Nasza odwieczna polemika na temat wspaniałosci koleji nigdy nie skończy się konsensusem…

Rano 20 kroków z hotelu i już jesteśmy w hali odlotów. Ale proszę jaka niespodzianka, spotykamy naszych przyjaciół z okolic Wroclawia. Okazuje się, że również lecą do Jordanii. My przekraczamy odprawę paszportową, oni zostają w strefie Euro, i dobrze robią ze względu na jakże popularną o tej porze roku mgłę, na genialnie usytuowanym krakowskim lotnisku (w niecce). Nic nie lata, a pogłski donoszą, że do 11.00 niewiele się zmieni, czyli czeka nas 5h na lotnisku. Chcemy wyjść ze strefy paszportowej do naszych przyjaciół konsumujacych w normalnych warunekach śniadanie. Niestety nie chcą nas puścić bo już przekroczylismy granicę etc. Niedzwiedziowi wraca buńczyczny nastrój i robi aferę, że nie jest niewolnikiem i ma prawo stąd wyjść. Pan strażak graniczny mówi ze ok, ale już nie będziemy mogli wrócić tu. Ja nadrabiam dobrą miną do złej gry próbując ujarzmić moją warczącą bestię. Ostatecznie okazuje się, że w naszym polskim jeszcze prawie istnieje procedura pozwalajaca na ponowną próbę wylotu dzięki czemu postanawiamy przekroczyć cienką czerwoną linię z napisem: no entry, naszą wirtualna granice Polski. Spotykamy przyjaciół, jemy sniadanie w lotniskowej restauracji, miło upływaja nam 4h na pogaduszkach. W końcu ukazuje się magiczne słowo boarding na monitorach przy destynacji Amman. Idziemy, oni jeszcze techniczny postój po drodze do gejtu.

Siedzimy w samolocie, pani mówi boarding w komplecie, a ich dalej nie ma. Pytam panią czy na pewno wszyscy są na pokladzie. Blondi przytakuje. Ja jej że nasi znajomi z dzieckiem chyba jeszcze nie wchodzili, ona nic. Niedźwiedź dzwoni do Magdy, nie odbiera. Hmm, może siedzą z tylu i weszli tylnim wejsciem?

Drzwi zamykają się, dzwoni Magda. Byla taka zadyma na lotnisku jak mgla zeszła, że w naszym gejcie wyświetlali juz Telaviv, a jeszcze wchodził Amann. Niby blisko ale to przecież drugi brzeg Jordanu! Niedźwiedź biegnie do stewardesy i mówi, że oni zostali na lotnisku. Telefon do pilota, chyba się zgadza żeby otworzyć wrota skoro i tak mamy 4 godzinne opóźnienie. Niestety naziemna obsługa nie jest dziś wyjątkowo w sosie. Olewają ich, a nam robi się cholernie głupio…

Lądujemy w Ammanie mocno po południu, przychodzi sms: na samolot z Warszawy do Ammanu nie zdążyliśmy ale kupili bilety na poniedziałek, ufff.

My wypożyczamy auto i pędzimy do Wadi Musa. Niestety zmrok szybko zapada i nie ma sensu jechać słynną Drogą Królewską. Zwykłą autostradą w ponad dwie godziny docieramy do hotelu.Wieczorem pyszna kolacja w restauracji Reem Beladi. Hummus, bakłażan, sałatka na przystawkę, a później kurczak na arabskie sposoby. Jesteśmy tacy głodni, że dopiero po pożarciu orientuję się, że zapomniałam uwiecznić zdjęciem tą radosną chwilę.

W drugim dniu naszego pobytu w Jordani, zamierzamy zobaczyć drugi w tym roku nowożytny cud świata – Petrę.

Punkt ósma odbijamy bilet i na przód, żwawo by przegonić tłumy, które wraz z nami chcą dziś zwiedzić to niezwykłe miejsce.Po 15 minutach na drodze staje nam lokalny niby przewodnik zachwalając alternatywną drogę, poza tłumem ale bardziej wymagającą, oczywiście dozwoloną tylko z guidem, dobrze że nie dodał, że wyłącznie nim. Wchodzimy w to tym bardziej, że uda się zachować naszą podróżnicza zasadę: nigdy nie wracamy tą samą drogą.Odbijamy więc w lewo i pniemy się w górę, słuchając wyłącznie opowieści naszego przewodnika, a nie rozkrzyczanych w niemalże każdym języku świata turystów. Ma na przykład takie powiedzenie: happy life – happy wife. Ja bym powiedziała na odwrót.Dolinę obserwujemy ze szczytów.Zachwycają nas rzeźbione przez wodę i wiatr wzorzyste, kolorowe skały.

Po drodze ku naszemu zaskoczeniu wybijają się z piaszczystej skorupy tulipany. Tutaj? Przecież to tak daleko od Holandii 😉

Jest wcześnie więc pomimo niezachmurzonego słońca powietrze jest rześkie co czyni naszą wspinaczkę naprawdę przyjemną.

Po 1,5h dochodzimy do głównego szlaku, sporo turystów ale wciąż da się poczuć klimat tego miejsca.

Teraz 800 schodów

i stajemy przed jedną z największych tu atrakcji, Ad-Deir – monastyr.

Tu przerwa na sok z granata i lemon-mint z widokiem na to cudo.Wracamy głównym szlakiem po kolei podziwiając wszystkie starożytne budowle.

Idąc wąwozem the Siq mijają nas pędzące konie ze swymi małymi zaprzęgami z przemęczonymi turystami w środku.Stosunek mam do tego jak do Morskiego Oka ale muszę przyznać, że tu konie mają się lepiej. Powozy mieszczą maksymaline trzy persony, a temperatura między skałami dającym cień nie jest bardzo wysoka.Po 7h wychodzimy z Petry. Zdecydowanie usatysfakcjonowani i pod ogromnym wrażeniem. Teraz wiemy co czuł Indiana Jones 😉