Ja w trzy weekendy pod rząd w domu siedzieć nie będę – usłyszałam pełną wyrzutów wypowiedź Niedzwiadzia. Jakbym to ja była winna ponurej jesieni i ograniczonymi możliwościami przyjemnej eksploracji naszej okolicy o tej porze roku.

Ale cóż dla mnie te słowa oznaczają? Ano tylko tyle, że jak Niedźwiedź to i Królik w domu tego weekendu nie spędzi.

Piątek północ, lądujemy w Maladze.

Sobota rano, przebieżka wzdłuż plaży w krótkim rękawku, ze słońcem i morską bryzą na pyszczku (o jak zatęsknię za tą chwilą biegając w czapce, z czołówką i rękawiczkach w lodowatych ciemnosciach na naszej wsi).Później spacer po Maladze – nie wiedziałam, że jest taka ciekawa architektonicznie. Świetnie położona i doskonała kulinarnie.Po południu malowniczą drogą, wzdłuż lini brzegowej morza zmierzamy ku Granadzie.Po drodze krótki przystanek w miasteczku białych domów – Frigiliana.O 19.00 docieramy do celu, przed nami Granada by night.

Niedźwiedź wspaniały organizator urozmaica wieczór biletami do clubu Jardines de Zoraya.

Myślalam, że to będą takie sobie brzdękolenia na gitarze i przytupy pań w czerwonych sukienkach, do których leniwie będziemy sączyć sobie wino.

Tak się jednak nie dzieje. Zamawiamy co trzeba, światła gasną, na mikro scenę (max 2m x 4m), na której stoi 5 krzeseł wychodzi trzech panów. Siadają. Myślę sobie, jakże oni śpiewać będą siedząc na zwykłych stołkach?! Przecież głosu porządnie nie wydobędą ze swych przepon.

Najpierw ciche dźwięki gitary, szarpane, nieskładne ale robi się intrygująco. Drugi muzyk zaczyna niby śpiewać wzdychając, coraz głośniej, coraz żewniej. Wpada na scenę kobieta w czarnej sukni i zaczyna wić się do tej dziwnej, lecz coraz bardziej wciągającej muzyki, jakiejś pełnej uczuć opowieści. Tempo rośnie, uderzanie obsasami o sceną nabiera niebotycznej prędkości. Ona wiruje, on krzyczy, gitara brzmi jak pełna orkiestra. Nawet nie wiem kiedy drugi wokalista włącza się do tej pieśni. Do tego klaszczą w specyficzny sposób i strzelają palcami. Totalny odjazd.Nie napiszę fachowo czym jest flamenco, bo to w Wikipedii można przeczytać. Napiszę czym jest ono dla mnie: to amok. Odnajduję w nim najpierw muzułmańskie niewyraźne śpiewy, potem rozżalony krzyk i szaleństwo wyrażone w tańcu, jakby z czarnej Afryki ale i z indyjskimi figurami czyli wyginanie ciała na każdą stronę. Erotyczne ale nie niesmaczne ruchy. Niby chaos ale paradoksalnie każdy utwór ma swoją harmonię. To niesamowita impresja zbolałej duszy.

Na scenie pojawia się i tańczący mężczyzna. Jego ciałem w takt tej hipnotyzujacej muzyki dosłownie szarpią emocje. Głośno uderza butami o drewnianą sceną co dodaje dramatyzmu jego opowieści. Jego ruchy są tak dynamiczne, że z włosów ściekają mu krople potu. Obraca się w miejscu, szarpie za marynarkę, a mnie aż kręci się od tego w głowie.

Cały występ trwa godzinę, która mija szybciej niż kwadrans.

O 23.30 wybici z hipnozy nagle zaświeconym światlem, podnosimy szczęki z podłogi i wychodzimy na świeże powietrze.W niedzielę zwiedzamy Alhambrę. Bardzo ciekawa.