Piszę będąc już ciałem w Nowym, 2020 roku lecz serce i umysł powrócił do 2012 roku gdy trzy jego tygodnie spędzaliśmy we wspaniałej podróży po Antypodach.

To był czas, gdy „duży urlop” mogliśmy spędzać wyłącznie w lipcu ze względu na służbowe sprawy Niedźwiadka. Australia była na short liście, a lipiec, zimowa pora roku tam, wcale nie oznaczała złego terminu podróży.

Aby dotrzeć do Sydney wybieramy lot przez Singapur, gdzie zatrzymujemy się u znajomych na noc.

Przeraża nas wizja dwóch dwunastogodzinnych lotów zatem dłuższa przerwa konieczna.

W Sydney lądujemy bardzo wcześnie rano. Totalnie wymęczona podróżą i crazzy zmianą czasu prawie płaczę gdy docieramy do hotelu, a tam okazuje się, że pokój jeszcze nie gotowy (dziś zastanawiam się jak mogliśmy być tak naiwni licząc że o 6 rano dadzą nam klucze). Jest chłodno, jestem brudna, niewyspana i głodna. Na szczęście bary z kanapkami są już otwarte. Siadamy, zamawiam najlepszą jaką do tej pory jadłam kanapkę z pastą jajeczną i herbatę rumiankową. Ten moment pamiętam do dziś. Przestaję się mazać i daję wyciągnąć się Niedźwiedziowi w budzące się ze snu Sydney.

Idziemy w Niedźwiedzie miejsce obowiązkowe, czyli targ z owocami morza. Właśnie wykładają nocne połowy. To same giganty…

Tak zaczyna się nasze odkrywanie Australii.

Gdybym była mieszczuchem, uznałabym Sydney za najlepsze miejsce na ziemi. Nie jestem, więc stwierdzam, że to najlepsze miasto do życia. Tam jest jakiś osobliwy luz, wygoda i dobrobyt.

Jest i sfanatyzowany przez mnie MonoRail.

Jest woda, świetne plaże, wyśmienite knajpy, szczególnie z kuchnią azjatycką lecz nie ma konsumpcjonizmu. Po wizycie i gorączce zakupów w USA nastawiałam się na mały shopping. Nic z tego. Poza słynnymi butami z UGG nie ma co kupować. Tu nikt nie szaleje na punkcie mody. Przemierzamy miasto wzdłuż i wszerz, podoba nam się. Czujemy się jak u siebie.

Nazajutrz lecimy samolotem do Adelajdy skąd wypożyczonym samochodem wyruszamy do Coober Pedy, miasta opalowych kopalni. Zmrok jednak przychodzi zbyt szybko, a znaki ostrzegawcze z kangurami wybijają nam z głowy dalszą jazdę.

Ani nie chcemy zabić przez przypadek tego wspaniałego skoczka wkraczającego niepostrzeżenie na jezdnię, ani nie chcemy rozwalić auta z wypożyczalni w środku nocy. Szybka decyzja i zjeżdżamy do przydrożnego motelu.

Jemy z „tirowcami” słuszną porcję mięsiwa, popijamy lokalnym piwem i idziemy do naszego motelowego pokoju.

Do Coober Pedy docieramy rano ale zupełnie wypoczęci po nocy przespanej przy drodze przecinającej australijską pustynie.

Pokój w skale czekał od wczoraj więc nie ma afery.

Zwiedzamy kopalnie opali i dowiadujemy się jak wyglądał proces wydobywczy.

Wieczorem odwiedzamy sierociniec dla kangurów.

 

Tu trafiają ocalone zwierzaki głównie z wypadków samochodowych (jak to dobrze, że wczoraj nie chcieliśmy za wszelką cenę tu dotrzeć jadąc w nocy przez wielkie nic).

Zdarza się, że pod koła pędzących aut wpadają kangurze matki z dzieciątkami w torbach. Niestety często udaje się uratować tylko maleństwo. Na szczęście prowadzący ten ośrodek ludzie wiedzą jak wychować małego kangura by później mógł żyć na wolności.

Kolejny dzień to jazda do Alice Springs, z małymi przeszkodami.

Tam czeka nas trzydniowa zorganizowana wycieczka.

Busikiem z podróżnikami z różnych zakątków świata jedziemy oglądać święta górę Aborygenów czyli Uluru oraz inne cuda natury czyli Kings Canyon i Kata Tjuta.

Wyprawa odbywa się w stylu skauci jadą na obóz. Sami gotujemy, zbieramy chrust na ognisko

i… śpimy pod gołym niebem. Ale jak to??? W Australii żyją najniebezpieczniejsze potwory na ziemi!!! Śmiertelne pająki, węże i inne skorpiony. Czy zaśnięcie nie wiąże się z ryzykiem nieobudzenia? To jest pustynia, tu nie ma cywilizacji!!!

Okazuje się, że tzw. swogi czyli worki z brezentu w których śpimy, niegdyś używane przez górników są szczelne, a poza tym jest zima więc groźnych zwierzy nie ma. I co robić? Kilka naparstków wina i jakoś zasypiamy, z dala od cywilizacji, w samym środku Australii, w tzw red center, ułożeni wokół strzelającego ogniska, patrząc na rozgwieżdżone niebo z Krzyżem Południa.

Nie wchodzimy na ten pięknie wypieczony chlebek z szacunku do Aborygenów.

To ich święta góra. Nie życzą sobie tego choć przybysz zbezcześcił ją już wiele razy, kładąc swą wielką, białą stopę.

Pierwsze koty za płoty, nic nas nie zeżarło więc jedziemy dalej,

historycznym pociągiem o nazwie Ghan zmierzamy do Darwin, pięknie zielonego zakątka u wybrzeży morza Timor, w cieśninie Clarence.

Tu pojawiają się kolejne niebezpieczeństwa, czyli czyhające na nas krokodyle w Kakadu National Park.

Wypożyczamy pięknego jeepa i udajemy się na wycieczkę do kipiącego zielenią lasu. W aucie jest świetnie, ale jak trzeba wyjść to jakoś wyobraźnia zaczyna bardziej działać. Na każdym kroku są znaki, uwaga krokodyle. Omijamy szeroki łukiem bagna i inne mokradła wiedząc, że mieszkające tam bestie w swym środowisku są mega zwinne i uwielbiają zabijać, wcale nie z głodu.

Gdzie ścieżki dla turystycznej piechoty – tam chodzimy.

Kto mnie zna ten wie, że sokolego wzroku nie mam więc tylko dowiaduję się od Niedźwiedzia po fakcie, ile razy na milimetry minęłam się ze zwisającą z drzew pajęczyną.

Tutejsza nietypowa lecz szalenie bujna przyroda robi na mnie tak ogromne wrażenie, że nie dostrzegam jakichś małych pajączków czy innych wężyków. Ale tak naprawdę to chyba o to w tym chodzi. Nie robić głupot i nie panikować. Krokodyli unikać, a resztę zwierzyńca ostrzegać, że się nadchodzi.

Spokojnie można odwiedzić Bizancjum termitów -Magnetic Termite Mounds.

Miliony wielkich mrówek zamieszkują te tereny ale żadna nie myśli zrobić nam krzywdy choć gdyby wszystkie wyszły ze swoich gigantycznych domów i nas oblazły zniknęlibyśmy w mig.

W Darwin jedziemy również na dwudniową wycieczkę w głąb puszczy, celem jest piękny wodospad Wangi Falls w Litchfield National Park. Chcielibyśmy sami ale okazuje się, że nasz wypożyczony jeep absolutnie nie nadaje się do jazdy po głębokiej wodzie, a będzie to niezbędne. Korzystamy więc z lokalnego biura turystycznego.

Ładujemy się się wraz z grupą innych podróżników do specjalnej ciężarówy (m.in. z trójką Francuzów, których poznaliśmy na pierwszej wycieczce dla skautów, potem przypadkowo jedziemy w tym samym wagonie, a teraz nieplanowanie spotykamy się w Darwin). Nasz kierowca, a zarazem przewodnik czyli z pochodzenia Niemka zakochana i mieszkająca od lat w Australii opowiada nam o tutejszych sześciu porach roku, o zwierzętach i całej przyrodzie. Tu jest wszystko inaczej niż u nas. Tu wszystko rządzi się swoimi prawami, a człowiek musi się dostosować. Jak pada deszcz to zalewa wszystko, jak przychodzi czas samoistnych pożarów, to się pali i tyle. Krokodyle są złe ale nikt nie ma prawa ich tykać.

Proszę się umieć zachować, dostosować i tyle. Podoba nam się ten szacunek do natury. Trochę gorzej jest tu z relacją z Aborygenami. Dopiero od niedawna zaczęto darzyć ich poważaniem ale oni nie odnajdują się teraz w takich okolicznościach. Są bardzo często alkoholikami i żyją na bakier.

Teraz przeskoczę na dzień pisania tego tekstu czyli 9 lat później, styczeń 2020, czas apokalipsy dla Australii. Aborygeni wiedzieli jak obchodzić się z tą dziką przyrodą. Nie byli tak inwazyjni jak my i żyli zgodnie z naturą. Biały śmiał się z nich, że to mało rozwinięta cywilizacja, która niewiele wniosła, zdeptał im święta górę Uluru, Aborygenów wyrwał z naturalnego świata i niestety chyba zbyt późno się ocknął. 8 lat temu to wszystko wydawało mi się optymistycznie, ale dziś wiem, że już było zbyt późno.

Kolejny cel do Cairns, do którego docieramy samolotem. Tu mamy nurkować na wyspie Lizzard. Słynie ona ze swych mieszkańców czyli wspaniałych jaszczurów oraz przybrzeżnej rafy. Niestety warunki atmosferyczne czyli zbyt mocny wiatr nie pozwalają nam wybrać się małym samolotem na wyspę.

W zamian zapisujemy się na rejs z nurkowaniem.

Ostatnie dni w Australia spędzamy znów w Sydney. Wybieramy się do słynnej Opera House, by obejrzeć taniec nowoczesny, sztukę o Aborygenach.

Wspaniałą przygodą okazuje się wspinaczka po moście Sydney Harbour Brige. W uprzężach spacerujemy na wysokości 134 m patrząc na tą genialną metropolię.

W ostatni dzień jedziemy pochodzić trochę po górach, do oddalonych o około 100 km Blue Mountines.

Najpierw ostre zejście do kanionu, potem przechadzka w tajemniczym lesie, a na koniec wyjazd starą kopalnianą kolejką.

Najprawdziwszy pierwowzór rollercostera.

Na koniec wizyta w niby zoo – Koala Park. Tu dowiadujemy się o istnieniu wombatów.

Zapoznajemy się z minikangurem, który tak naprawdę nosi nazwę Wallaby.

Są i misie koala, najbardziej urocze z poznanych zwierząt. Patrzysz i kochasz je od razu. Są takie niewinne, bezbronne, że chciałoby się je przytulić i nosić cały czas na rękach. Ich grube aksamitne futro, odstające włosy na uszach i wielki nos czynią je absolutnie wyjątkowymi. Patrzą na Ciebie rozmarzonym wzrokiem zupełnie nie rozumiejąc dlaczego wszyscy się tak rozpływają na nimi.

I to dziś mój największy ból. Nie mogę spać myśląc o tych wszystkich zwierzętach, które właśnie żywcem płoną. Kangury uciekają ogromnym pędem, pewnie stadem ale nie mają gdzie, już nie będzie po co wyciągać malucha z torby nieżywej matki. Wallabisie tak samo. A krokodyle? A tysiące kolorowych skrzeczących papug, czy zdołało uciec w dymie? O koalach nie jestem w stanie ze smutku pisać. To chyba największa tragedia, mogą zniknąć.

To kolejna rzecz, której nam ludziom nie potrafię wybaczyć i nie wiem, czy będę miała odwagę, jeśli Australia przetrwa, odwiedzić ją raz jeszcze i zmierzyć się z tym co tam zostanie.