Ten, ani pewnie przyszły rok, nie będzie należał do genialnych pod względem podróży. Nie chcemy się jednak poddawać i walczymy o wizyty w miejscach, gdzie nie było nas jeszcze razem, a są w zasięgu w tych dziwnych czasach.

Na tarczy mamy europejskie wyspy. Za 100 punktów był Spitsbergen, a za 90 jest m.in. Sardynia.

Łatwy dolot i dogodny termin. Wrocław – Cagliari, piątek rano wylot, poniedzialek wieczór powrót.

Celem jest odkrycie Sardyni, a nie miły relaks na włoskiej plaży (maksymalny przysługujący mi wymiar to 1 (słownie: jenda) godzina).

Pomimo bardzo złej prognozy pogody, jak na złość dokładnie w dniach kiedy jesteśmy na wyspie udaje nam się zrealizować cały plan.

Najpierw plaża w Chia, z drobnym piaskiem i ciepłą, turkusową wodą.

Potem Bosa, miasteczko nad rzeką Temo z kolorowymi domami i ruinami zamku z widokiem na całą okolicę.

Na noc trafiamy do Alghero. Przed kolacją wybieramy się na spacer choć wiatr zaczyna strasznie szaleć sypiąc nam piachem w oczy, targać drzewa i kłębić ogromne fale. Jest żywioł, a to lubimy.

Zbiegłe przed sztormem z pełnego morza łodzie i zacumowane przy pomostach wydają niesamowite dźwięki. Chórem świszczą albo ze strachu przed nocną burzą, albo z radości że są bezpieczne.

Nieco chwiejnym krokiem i to nie z powodu alkoholu przedzieramy się przez stare miasto.

Przed kolacją przystanek na lampkę lokalnego wina.

Tu poznajemy co to jest Cannonau – wspaniałe lokalne wino. Jako fanatyk ciężkich i pełnych win odnajduję się w tym nowopoznanym szczepie.

O 21.30 z prawie zamkniętymi oczami i bez uśmiechu by nie odbyć darmowego piaskowania zębów idąc wzdłuż plaży, docieramy do restauracji poleconej przez naszego gospodarza. Nie ma turystów, nie w centrum. Jesteśmy przy morzu więc obowiązkowe ryby i owoce morza. No i cannonaou.

W sobotę wiatr nie ustaje, a my chcemy pobiegać.

Potem miała być wycieczka statkiem do Groty Neptuna ale przez ogromne fale nic nie pływa.

Zmiana planów. Kolejne miasto to Castelsardo. Znów genialnie położone ze starym miastem na wzgórzu.

Wiatr targa nam włosy, a morze pieni się wściekle. Nie straszne nam takie warunki. Zwiedzamy. Nie wiadomo czy za moment znów nie zamkną się granice. Trzeba korzystać.

Na szczęście odnajdujemy miejsce gdzie na chwilę, dosłownie na naparsteczek cudownego eliksiru zwanym espresso i nieco większe naczynie z winem przystajemy chroniąc się przed wichurą. Oby nam tylko kawałek starej dachówki na głowy nie spadł. Reszta nie ma znaczenia.

Zanim dojedziemy do hotelu, zatrzymujemy się w Orgosolo słynącym ongiś niechlubnie z siedziby mafi. Teraz to miasto setek murali o tematyce socjalistycznej i antywojennej (przynajmniej ja tak te malowidła interpretuję).

Jesteśmy w głebi lądu dlatego zmienia się menu w restauracjach i barach. Mięsa wypierają ryby, głównie wieprzowina. Wszędzie tylko piglet. Mnie piglet kojarzy się z przyjacielem Kubusia Puchatka zatem pozostaję przy makaronach i warzywach.

Na noc trafiamy do ukrytego na winnych wzgórzach hotelu. Miejsce słynie z fantastycznej kuchni stąd wybór Niedzwiedzia.

Przed kolacją przejeżdżka do nadmorskiego kurortu Cala Gonone. Jutro chcemy tu wskoczyć na łódkę i cały dzień pływać po zatoce. Niestety okoliczni sprzedawcy takich wycieczek mają zamkniete na 10 spustów swoje budki. Jedna jest otwarta i tam udzielają nam informacji, że jutro będzie tak samo wiało i raczej żadna łódź nie odpłynie.

Nie pozostaje nic innego jak poobserwować mini trąby powietrzne szalejące tuż nad taflą wody i pomarzyć jak mogło być jutro miło.

Na szczęście na niedzielę jest plan B. Zanim jednak nastapi jutro, czeka nas kolacja i degustacja lokalnej kuchni opartej na produktach pasterskich. Jest ser na wszystkie sposoby. Na przystawkę na słono,

A na deser na słodko rzecz jasna.

Wybierając little pasta myślałam, że to będzie mała porcja makaronu. Okazało się, że to duża porcja małego makaronu.

W niedzielę ruszamy na wycieczkę w góry choć w dół. Schodzimy do Kanionu Gola di Gorropu.

Trochę w deszczu, trochę w słońcu i w towarzystwie uroczych kóz.

Po drodze przyłapujemy okazałego muflona wśród kóz. Na bezrybiu i rak rybą…

Popołudniu pogoda ciut lepsza więc udajemy się na plażę, tym razem wschodnie wybrzeże, Costa Rei.

Ostatnia noc czeka nas w Cagliari gdzie serwują najlepsze vongole na świecie (według mojej obiektywnej oceny).

Samolot mamy popołudniu więc jest czas na poszwędanie się po mieście, zakup serów na targu i lunch z ostatnimi łykami Cannonau.