Moje dotychczasowe wakacyjne doświadczenia z Grecją w roli głównej były raczej mizerne. Tydzień na Krecie! Szału nie ma. Trochę pewnie psułem w ten sposób statystyki polskiego przemysłu turystycznego, gdzie Grecja od wielu lat twardo stoi na „pudle”, jako jeden z atrakcyjniejszych, polskich wakacyjnych kierunków
Nie chodzi o to, żebym miał coś przeciwko Grecji, czy samym Grekom. Doceniam ich wkład w rozwój naszej cywilizacji i europejskiej kultury. Gdyby nie greccy mądrale, którzy stworzyli podwaliny filozofii, matematyki, architektury i wielu innych dziedzin nauki, kto wie gdzie bylibyśmy dzisiaj. Może nasz obecny świat byłby dużo uboższy? Tyle tylko, że ta świetność Hellady to bardzo odległe czasy, a jedynym świadectwem tego, że to się działo naprawdę, są porozrzucane po całym kraju ruiny. Tylko bez okularów 3D i mega wyobraźni trudno coś z tych kupek kamieni wywnioskować.
Dzisiejsza Grecja nie dawała mi natomiast zbyt wielu argumentów, żeby poświęcić czas i pieniądze na odwiedzenie tego zakątka naszego kontynentu. OK, Grecy są całkiem nieźli w niektórych dyscyplinach sportowych, co ma dla mnie znaczenie. Tylko kiedy wspominam greckie Mistrzostwa Europy w piłce nożnej z 2004 to nóż się w kieszeni otwiera. Oni mistrzami? Skandal. Najgorszy mistrz w historii. To był raczej mistrz antyfutbolu. Kilka lat temu Grecja stała się bardzo popularna z powodu zapaści swojej gospodarki. O mało nie wpędzili nas w kolejny globalny kryzys finansowy. Wiem, że to nie wyłącznie ich wina. Krwiożercze banki i tak na nich nieźle zarobiły. Ale czy miałem ich za to polubić? A muzycznie? Jedna melodia z filmu Grek Zorba, która stał się niejako greckim hymnem na obczyźnie, bez którego żadne polskie weselicho nie mogłoby się odbyć, to trochę dla mnie za mało.
Dzięki uprzejmości Ryanaira (szkoda, że tak niewiele jest alternatywnych okazji, gdyż nie przepadam za bardzo za irlandzkim przewoźnikiem), który zaoferował atrakcyjne cenowo połączenia z Modlina do Aten złamałem się jednak wyruszając na grecki długi weekend. A przy odrobinie dobrego planowania wyszła całkiem ciekawa wyprawa.
1. ATENY
Do Aten przylecieliśmy późnym wieczorem, stąd do naszego pokoju dotarliśmy trochę przed północą. Na ulicy nieopodal życie ciągle tętniło. Dlatego zdecydowaliśmy się na krótką przechadzkę przed snem. Co prawda na wino było już za późno, jednak minibar z grecką pita był ciągle otwarty. Niby to takie proste danie, a jednak jakoś inaczej smakował ten ateńska fastfood. Jakby lepiej niż u nas.
Na Ateny przeznaczyliśmy tylko jeden pełny dzień. To zdecydowanie za mało, żeby poznać życie autochtonów. Ateny to duże i rozległe miasto, dlatego zapomnij, że poczujesz się jak Ateńczyk, jeżeli masz tak mało na to czasu. Ale jeżeli myślisz o zobaczeniu lokalnych „must see” to wystarczy (przy odrobinie dobrej organizacji:). Trochę to smutne, że w stolicy pradawnego imperium tak mało zostało z tej dawnej świetności. Nie wiem jak, ale Rzymianie lepiej poradzili sobie z zachowaniem tego co cesarskie.
Wracając do Aten, chyba każdy dorosły obywatel, bez względu na to czy tam był, czy nie, słyszał o Akropolu (nawet jeżeli była to tylko piosenka Mireille Mathieu – Acropolis Adieu). To nie tylko najważniejszy punkt ateńskiego programu. Od tego trzeba zacząć wizytę w mieście (można zacząć i skończyć, bo niektórzy celują we wschód i zachód słońca na akropolskim wzgórzu. Nieważne, że najpierw trzeba odstać minimum pół godziny po bilety, a potem jeszcze przedzierać się w tłumie do wejścia.
Ale jak już pokonasz te kilkanaście schodów do góry i w końcu staniesz na szczycie tego pagórka to WOW. Ta kupa kamieni jest genialna. Na górze czekają na ciebie dwie budowle. Najpierw mijasz świątynię Ateny Nike. Niezłą. Od samego początku jednak twój wzrok podążą za czymś innym. Partenon robi ogromne wrażenie. Choć pewnie od zawsze jest on w remoncie (Amerykanie już dawno zrobiliby gotowca gdyby Akropol leżał na wzgórzu koło Las Vegas), a wokół rozkrzyczane setki turystów robią sobie selfie, to szczęka opada samoistnie poniżej kolan. Na moment czujesz, że jesteś w Mieście Bogów. Kurczę, ta budowla stoi w tym miejscu blisko 2450 lat.
A do tego Ateny u stóp. Po widnokrąg rozciągająca się perspektywa stolicy Grecji. Może i reszta Aten nie wzbudza takiego zachwytu, ale kilkanaście minut spędzonych na Akropolu jest niezapomniane.
Schodząc z Akropolu warto wybrać kierunek na stadion Panateński. Następna rzecz, która zrobiła na nas wrażenie. To kolejna wiekowa budowla, która na szczęście dotrwała do naszych czasów (obiekt został wybudowany w latach 330-329 p.n.e.). Jego wymiary to 204,7 metrów długości i 33,35 metrów szerokości. Obiekt może pomieścić do 80 000 widzów. Wow, to więcej niż nasz NARODOWY. Zupełny odjazd. Niby wyglądem przypomina trochę stadion lekkoatletyczny, ale i tak wyróżnia się spośród innych stadionów.
Idąc dalej trzeba koniecznie dojść do dzielnicy Plaka (prawie jak siedziba Polaka:)) To zdecydowanie najlepsza, najładniejsza i najbardziej przyjazna dla piechurów część stolicy Grecji. Kręte uliczki pełne uroczych restauracyjek i sklepików z pamiątkami zapraszają zarówno w dzień, jak i wieczorem. Super miejsce.
A skoro o restauracjach mowa to nieda się jechać do Grecji bez degustacji tamtejszej kuchni. Kto wie, czy to nie jest dzisiaj najlepsza wizytówka kraju potomków Herkulesa. Grillowana ośmiornica to po prostu niebo w gębie. Chyba nigdzie indziej nie zjesz lepiej podanej ośmiornicy (cóż u nas z trudem można w ogóle kupić świeżą ośmiornicę, nie wspominając o walorach smakowych serwowanych dań w polskich lokalach gastronomicznych). Dlatego wałęsając się po Atenach, myśleliśmy już o tym gdzie pójdziemy na kolację. TripAdvisor czasami naprawdę bywa pomocny (jeżeli nie masz lokalnego wsparcia), dlatego polecam tą apkę. Napewno TripAdvisor pomaga uniknąć wpadek kulinarnych. Choć czasami też wystarczy się stosować to kilku banalnych zasad. Przede wszystkim pamietaj podróżniku młody, omijaj restauracje koło największych atrakcji turystycznych. Tam wcale nie zjesz dobrze, a zapłacisz jak frajer turysta. Poza tym podążaj za miejscową ludnością. Oni wiedzą najlepiej gdzie można dobrze zjeść. Korzystając ze wsparcia TripAdvisora znaleźliśmy super miejscówkę, restaurację Oineas, trochę poza głównym szlakiem, choć w ciągle atrakcyjnej lokalizacji.
2. SANTORINI
Jestem prawie pewien, że obok Akropolu, właśnie zdjęcia z Santorini najczęściej pojawiają się w sieci, kiedy goooglujesz Grecję. Znowu wiem, że nie powinnienem się wymądrzać o jakimś miejscu, skoro spędziliśmy w nim raptem trochę ponad dobę. Mam prawo jednak do wyrobienia sobie jakiejś opinii. Santorini jest super, piekna ale trochę zbyt cukierkowa. To trochę jak w piosence Kubunia: im bardziej sypie śnieg, tym bardziej pada śnieg: bim bom! Tylko w mojej subiektywnej ocenie, w przypadku Santorini ta Puchatkoa zasada przestaje działać. Santorini jest jakby wypucowana specjalnie dla turystów. Jakby stworzona dla ich potrzeb. Jednak wówczas, gdzieś ulatuje jej naturalność. Brak spontaniczności.
Choć niewątpliwie Santorini pozostaje perełką wśród greckich Cyklad. Ta wulkaniczna wyspa leży pośrodku Morza Egejskiego zaledwie 175km od greckiego wybrzeża. Gdyby spojrzeć na Santorini z lotu ptaka to kształtem przypomina trochę koślawego rogalika. Kiedyś było inaczej. Ponad 1600 lat temu ta wyspa była niczym pulchny pączek. Ale potem był potężny wybuch wulkanu, który zmiótł większość istniejącego lądu z powierzchni ziemi. To wulkaniczne pochodzenie wyspy, nadaje Santorini niepowtarzalny charakter. Większość życia toczy się na wysokiej skale, która w jedną stronę łagodnie opada ku morzu, a z drugiej straszy stromym kifem,
Na lotnisko w Santorini dotarliśmy około 10.30 rano (lot tanimi liniami z Aten trwał niecałą 1 godzinę). Na nocleg wybraliśmy największe miasto wyspy Firę. Choć mieliśmy przed sobą jedynie jeden dzień, to założyliśmy ambitny plan zaliczenia wszystkich atrakcji. „Zwierzęta” już tak muszą. Zawsze na maxa. Ale o dziwo zawsze nam się udaję.
Na pierwszy ogień poszła Oia, chyba najbardziej komercyjne i turystyczne miejsce na wyspie. Codziennie setki gapiów pędzą na zachód słońca na Oi, żeby zrobić sobie selfie do domowego albumu (my mieliśmy inne plany odnośnie końca dnia). Do Oi można się dostać na kilka sposobów. Nie trudno się domyślić, który wariant wybrały Zwierzęta – 10km szlak trekkingowy. Trafiliśmy w dziesiątkę, ponieważ chyba nie ma lepszego sposobu na poznanie ukształtowania wyspy, niż spacer wzdłuż klifowego brzegu. Widoki, że hej! Ale słońce paliło, aż się mózg gotował.
W połowie drogi teoretycznie można było się przesiąść na autobus. Ale nie przyjechał punktualnie, więc dalej z buta. Oia to właściwie jedna uliczka wokół, której rozlokowane są hotele, knajpki i sklepy z gadżetami. Wszystko w obowiązkowym (dotyczy całych Cyklad) kolorze białym, uzupełnionym niebieskimi lub żółtymi elementami. Ciekawiej wygląda lewa strona (patrząc od strony, od której weszliśmy do Oi). Tutaj bardziej strome zbocze nadaje zabudowaniom bardziej atrakcyjny charakter. Każdy z nas zapewne nabrał się nieraz na ładną fotkę z miejsca, które w rzeczywistości wyglądało zdecydowanie gorzej. W przypadku Santorini to nie działa. Tamtejsza rzeczywistość naprawdę wygląda jakby była żywcem wycięta z folderu reklamowego. Kurczę, nie wiem jak to robią? Może to dlatego, że chodniki są pomalowane?
Obejście Oi zajęło nam ekspresowe pół godziny. Trochę wymęczył nas wcześniejszy trekking, dlatego bardziej od delektowania się architekturą tej miejscowości myśleliśmy o lunchu i butelce białego wina. Choć na ogół jedzenie w tak turystycznych miejscach bywa słabe (poza oczywiście cenami, które idą w odwrotnym od jakości kierunku), ostatecznie nie mogliśmy narzekać.
Po pobycie w Oi na naszym celowniku znalazły się plaże Santorini. Od razu zaznaczę, że jak ktoś liczy na długie wylegiwanie na miękkim piaseczku, to raczej niech zmieni destynację. Santorini to wulkaniczna skała, więc plaże nie mogą być inne niż kamieniste. To co jest niepowtarzalne to kolory kamieni. Stąd mamy plażę czarną, białą i czerwoną.
Jeśli chodzi o transport to tym razem wybraliśmy bardziej lajtowy wariant i skorzystaliśmy z oferty autobusowej (jadąc z Oi konieczna przesiadka w Firze). Potem polecam opcję łódki hop in – hop off, która pozwala zobaczyć wszystkie wymienione miejsca bez zbędnych ceremonii.
My ostatecznie zaparkowaliśmy na plaży białej (chyba największa). Czysta woda plus obowiązkowy drink i czas zaczyna płynąć wolniej. Choć na plaży było miło czas ewakuacji nadszedł po drugim drinku. Mieliśmy przed sobą jeszcze dwa obowiązkowe punkty programu, tj. zachód słońca w Firze oraz romantyczna kolacja we dwoje. Stąd koniec leniuchowania.
Nigdy nie byłem szczególnym fanem zachodów słońca. Nie że mi się to nie podobają, ale żeby rzucać wszystko dla tej ulotnej chwili, to nie dla mnie. A te setki zdjęć, uwieczniających znikające za horyzontem, sekunda po sekundzie słońce, zawsze wydawały mi się nazbyt banalne i kiczowate. Santorini stanowi wyjątek od mojej reguły. To jedno z tych miejsc gdzie naprawdę warto przeżyć zachód słońca. Tutaj ten kiczowaty obrazek zaczyna nabierać artystycznej wartości. Zachodzące słońce rzucając magiczne światło na Firę, powoduje, że miasto zmienia swoje barwy z białej, przez żółtą, pomarańczowa, aż do czerwonej. Ciężko oderwać wzrok od tego widoku.
Dzień tradycyjnie zakończyła pyszna kolacja. Nie da się tego obowiązkowego punktu dnia opuścić. Kiedy słońce już znikło, Fira zmieniła się w jedną wielką restaurację, oświetlając zbocze setkami mrugających światełek. Ładnie się ubraliśmy i nagroda przyszła szybko. Jedzenie znowu rewelacyjne.
3. MYKONOS
O poranku taxi zawiozła nas do ruchliwego portu Santorini. Stąd odpływają promy pasażerskie do Pireusu oraz na inne wysepki morza Egejskiego. Nasz kierunek to Mykonos. Kiedy błądząc palcem po mapie mój wskazujący zatrzymał się na Mykonosie nie zraziła mnie informacja, że to taki grecki odpowiednik Ibizy (siwiejący Niedźwiadek już się nie nadaje na takie ekscesy). Nie przeraził mnie też komentarz, że Mykonos to wyspa dla „nadzianych” (podobno gwiazdy greckiego filmu i muzyki spędzają tam swoje wakacje). Powyższe opinie o Mykonosie zapewne są prawdziwe. Na kilku plażach łatwo znaleźć dyskoteki zapraszające na nocne szaleństwa. Do tego w mieście jest wiele luksusowych hoteli i restauracji, które zadowolą bogatszą część społeczeństwa. Ale Mykonos to jednocześnie wyspa dla każdego, która jest po prostu piękna.
Trzygodzinny rejs z Santorini to dobra okazja podsmażyć ciało – wariant dla tych co zostaną na pokładzie. Dodatkowym bonusem będą wówczas widok Cyklad od strony morza.
Port w Mykonos raczej nie zrobił wielkiego wrażenia. Jednak kiedy zauważyliśmy stojącego na nabrzeżu człowieka z kartką Hotelu Nazos wiedzieliśmy już, że wszystko będzie dobrze. Właściciel naszego hotelu miał pewnie koło sześćdziesiątki. Słabo mówił po angielsku ale jego prostura, rysy twarzy były wypisz wymaluj odpowiednikiem tego co sobie wyobrażamy myśląc o typowym Greku. Taki Grek Zorba. Do naszej noclegowni pojechaliśmy starym rozsypującym się Mercedesem. Nasz biały hotelik (obowiązkowy kolor elewacji na wyspie) położony był na lekkim wzniesieniu z widokiem na miasto Mykonos.
Zwiedzanie wyspy zaczęliśmy od krótkiej wizyty na plaży. Mykonos w odróżnieniu od Santorini ma wiele do zaoferowania dla amatorów grzania się na słońcu. Kilkanaście piaszczystych plaż porozrzucanych jest wokół wyspy. Do wielu z nich można dotrzeć lokalnymi autobusami. Do pozostalych potrzebny jest samochód, quad lub motor (wszystko można łatwo wypożyczyć). My wybraliśmy wariant plaży Ornos, na którą dokąd pojechaliśmy autobusem. Powód – wówczas można się napić wina, a była w końcu pora lunchu.
Po powrocie z plaży od razu udaliśmy się na krótki spacer po głównej miejscowości. Zbliżał się zachód słońca więc należało zrobić kilka fotek. Chyba nie ma sensu dodawać zbyt wiele słów.
Coś jest w tych zachodach słońca na greckich Cyklad, że trzeba w nich uczestniczyć. Łatwo się zapomnieć. W myśl zasady chwytaj dzień usiedliśmy na drinka w małym barze z widokiem na wenecko wyglądające kamieniczki. Ceny drinków kosmos. Ale czasami warto poszaleć.
Kiedy wówczas chodziliśmy po Mykonos zastanawialiśmy się po co tyle restauracji z tysiącami stolików porozstawianych na każdym placu i w każdym zaułku. Kiedy wróciliśmy do centrum na kolację nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Wszędzie siedzieli ludzie. I tak do późnych godzin wieczornych. Pewnie dlatego, że Mykonos to naprawdę miejsce, gdzie warto spędzać czas.
Z Mykonos wróciliśmy do Aten samolotem (kilka połączeń dziennie tanimi greckimi liniami lotniczymi), skąd dalej Ryanairem wróciliśmy do Modlina.
Nasz wyjazd trwał krótko. Na miejscu byliśmy tak naprawdę zaledwie trzy dni. W tym czasie byliśmy jednak w Atenach, na Santorini i Mykonosie. Grecja ma w sobie coś niepowtarzalnego