Z Dżajpuru jedziemy autem do Pushkaru, z postojem w Ajmer. Tam znajduję się ważny dla muzułmanów obiekt. Grobowiec jakiegoś świetego Persa. Imienia nie podaję bo jest wieloczłonowe i długie, i nikomu nic pewnie nie powie. Nasz kierowca zatrzymuje się w centrum miasteczka i zgrabnie przekazuje nas hindusowi z tuk tuka, który wąskimi krętymi uliczkami wiezie nas w górę pod meczet, a dokładniej pod cztery plus wspomniany grobowiec w jednym kompleksie. Z perfekcją mija krowy i inne maszerujące stworzenia w tym labiryncie dróżek. Jesteśmy na miejscu. Gwarna ulica z mnóstwem straganów. Musimy Niedźwiedziowi kupić czapeczkę bo bez tego nas nie wpuszczą. Ja obowiązkowo chusta na głowę. Jeszcze mały problem z sprzętem fotograficznym. Trzeba gdzieś zdeponować bo video i foto zabronione jak informuje miła pani przy wejściu. Za rogiem dostrzegamy szyld jakiegoś hoteliku. Dwóch młodych recepcjonistów z uśmiechem oferuje przechowanie za jedynie 200 rupi (10 zł!). Trochę podstawieni pod ścianą nie mamy wyjścia. Płacimy i ufamy.

W kompleksie jesteśmy jedynymi białymi. Nikt nam nie daje odczuć, że jesteśmy intruzami. Pomimo ścisku przy grobowcu zostajemy wpuszczeni, a nawet na odległość pan z wielkim pawim piórem macha nam nad głowami na znak wirtualnego błogosławieństwa.

Wychodzimy, sprzęt nam oddają, tuk tuk zjeżdża sprytnie pod auto, nasz kierowca nas przejmuje i mkniemy do Pushkar. Krajobraz staje się coraz bardziej piaszczysto-górzysty, temperatura rośnie.

Pushkar słynie ze świętego jeziora oraz wielbłądziego safari. Jak wcześniej wspominałam, ujeżdżaniem zwierząt nie jesteśmy zainteresowani więc skupiamy się na tym pierwszym.

Miasteczko bardzo pozytywnie nas zaskakuje. Mniej ludzi, trąbiących pojazdów i jakby wszystko wolniej się toczyło. Najpierw idziemy nad to ważne dla hindusów jezioro. Tam spotykamy się z naszym lokalnym przewodnikiem, który opowiada o co chodzi. Dostajemy tackę z płatkami kwitów, ziarenkami ryżu i pomarańczowym proszkiem. Kilka zaklęć od uprawnionego do tego osobnika, o zdrowie, o szczęście, o „sweet children”, kropka na czoło i błogosławieństwo.

Jeszcze nam tylko od buddyjskiego mnicha brakuje bo mam nadzieje, że to z październikowej niedzielnej mszy jeszcze działa. Podoba nam się otwartość i tolerancja, którą okazuje nam większość napotkanych tu ludzi.

Potem włóczymy się dwie godziny dostrzegając wyjątków dużo turystów. W zasadzie połowa z nich wyglada jakby niemalże tu mieszkała. Stroje, zachowanie. Tu chyba jest taki azyl dla uciekinierów z zachodniego świata. Kusi 🙂

 

Śpimy poza centrum. Zielony resort na pustyni.