Perspektywa długiej, zimnej i trochę ponurej miejskiej zimy w Polsce co roku prowokuje nasze podróżnicze serce do nawiązania kontaktu z umysłem. Ten zamiast rozsądnie odpowiedzieć: nie panikuj, przeżyłeś juz dzieści tych pór roku w Polce, dasz radę i teraz. Jednak nie. Mózg robi nam jak zwykle psikusa i zaczyna potakiwać podpowiadając: jest tyle cudownie ciepłych i słonecznych miejsc na świecie, że nic się nie stanie jak weźmiesz sobie tydzień urlopu i nadszarpniesz domowy budżet. Święta i Nowy Rok i tak są wolne, a Azja tania więc nie ma się nad czym zastanawiać. I może gdyby któreś z nas nie miało takiego sprzężenia między rozsądkiem, a czuciem „dalibyśmy sobie na wstrzymanie”. Nic z tego, jedno drugie nakręca więc nie ma odwrotu.
Jest rok 2012, z Polski można już latać rożnym arabskimi liniami zatem ceny konkurencyjne i destynacje nieograniczone. Qatar z Wawy przez Dohę oczywiście do Colombo w cenie poniżej 2 tys zł. Bierzemy! Szybki zakup przewodnika Lonely Planet i jesteśmy gotowi! Jeszcze z Polski przez stronę booking.com rezerwujemy pierwsze dwa noclegi w Nagombo (bo to mieścina tylko 10 km od lotniska i przy morzu). Znajomy sugeruje by nie jeździć samemu autem tylko wziąć w komplecie z kierowcą. Nie lubimy tak ale jak ktoś kto był na Sri Lance zdecydowanie tak radzi, wchodzimy w to. Nawet dostajemy kontakt do jakiegoś jegomościa, z którym telefonicznie się umawiamy na auto z kierowcą. Podajemy mu nazwę hotelu, w którym zatrzymamy się w Nagombo.
Drugi dzień świat, lądujemy w Colombo, jest siódma rano. Przyjemnie ciepło, wilgotność powietrza 75%. Azja. Bierzemy taksówkę i szybko docieramy do hoteliku.
Okazuje się, że Niedźwiadkowi pomyliły się daty i oczekiwano nas wczoraj. Jakby tego było mało, dzwonimy do kierowcy, z którym byliśmy umówieni, a ten informuje nas że nie da rady z nami przez tydzień jeździć. Trochę miny nam rzedną. Najważniejsze to nie histeryzować i nie wpadać w panikę. Pan w budce przy hotelu, bo nie można nazwać tego recepcją, mówi żeby czekać. Przyjedzie szef i pomoże. Jesteśmy w Azji, relax, take it easy.
Po godzinie przyjeżdża szef, bezsystemowo przebookowuje nam hotel i mówi żebyśmy odpoczęli, a potem za rogiem udali się do kolejnej budki, w której będzie następny szef, tym razem od aut. I tak robimy. Szef okazuje się młodym mężczyzną świetnie mówiącym po angielsku. Bez problemu uzgadniamy plan naszej tygodniowej podróży po Cejlonie wskazując konieczne przystanki czyli Park Narodowy, plantacja herbaty, Adam’s Pick i jeden dzień na plaży (to ostatnie to wykłócona przeze mnie atrakcja). Niedźwiedź nigdy nie planuje tej podstawowej czynności urlopowej jaką jest plażowanie. Po scenach w moim wykonaniu w końcu się zgadza. Ustalamy poziom cenowy, który jesteśmy gotowi zaakceptować za noclegi i gotowe. Jutro wyjazd.
Pozostałą cześć dnia mamy spędzić na zwiedzaniu Negombo. To spokojne miasteczko położone nad kanałami łączącymi się z morzem.
Miks różnych wyznań mieszkańców daje się szybko zauważyć. Uwielbiamy takie miejsca, gdzie ludzie w pokoju i pełnej tolerancji wyznają swoją wiarę nadając koloryt miastu.
To czas Bożego Narodzenia, o czym przypominają nam liczne szopki ustawione przy drogach.
Łapiemy tuk tuka i ustalam stawkę za cały dzień wożenia nas.
Program obowiązkowy to świątynie, market, konsumpcja lokalnych specjałów. Kierowca z dużym zaangażowaniem obwozi nas po wszystkich ważnych miejscach (w tym więzienie) przy okazji opowiadając o życiu tutejszej ludności. On na przykład jest muzułmaninem lecz żonę ma hindu. Tak miło nam się gaworzy, że postanawiamy zaprosić go na wspólny lunch. Miejsce oczywiście on wybiera. Jest bardzo zaskoczony gdy prosimy by usiadł z nami przy stoliku i chyba z 10 razy dziękuje nam za ten gest.
Na koniec całodniowej wycieczki nasz tuktukowy kierowca, a zarazem przewodnik proponuje jeszcze spices garden. Zgadzamy się. Przy wejściu od razu zjawia się przewodnik, który oprowadza nas po małym lasku, pokazując i opowiadając o wanilii, cynamonie itp. To ciekawe widzieć jak wyglądają te przyprawy zanim trafią do nas w paczuszce z napisem winiary czy coś w tym stylu. Niestety pózniej zostajemy serdecznie wciągnięci do sklepiku, w którym „wypada” coś kupić. Sprzedawca kusi mnie miksturą z młodych ananasów, po których w piorunującym tempie schudnę. Na dowód pokazuje swoje zdjęcia przed i po. Kupuję. Nie mam wyjścia.
Juz zbliżamy sie do hotelu gdy nasz nowy przyjaciel nieśmiało pyta: a może zechcielibyście dać się zaprosić do mnie do domu? Przedstawię Wam rodzinę. W tej samej sekundzie pojawiają się na naszych mordkach wielkie banany. „Ależ nie chcemy robić Ci kłopotu, na prawdę nie trzeba”. Oczywiście ponawia swoją propozycje, a my nie chcąc pokazać jak bardzo byśmy chcieli, spokojnie przyjmujemy te zaprosimy.
Gnamy zatem tutkutkiem na obrzeża miasteczka. Już tylko liche zabudowania, meczet i mieszkańcy. Białych twarzy nie widać. Podjeżdżamy po murowany kwadratowy budynek bez szyb w oknach (w zasadzie to normalność tutaj). Przed domem na klepisku siedzi gromadka kobiet zakutych od stop do głów w czarne szaty. Ups. Trochę groźnie. Ale słowo się rzekło. Wchodzimy do tej bardzo skromnej rezydencji. Następują bardzo serdeczne powitania. Okazuje się, że dziś jakieś muzułmańskie święto i sąsiadki wpadły na herbatę. Ale już idą bo jesteśmy nowymi gośćmi. Zbiegają się dzieci ubrane w stroje hinduskie i żona gospodarza. Siadamy na dywanie zakrywającym klepisko. Jest herbata, jest ciasto i banany. Kulawo bo kulawo ale jakoś sobie rozmawiamy. Mężczyzna pokazuje nam zdjęcia dokładnie sprzed ośmiu lat, gdy przyszło tu Tsunami 26 grudnia odbierając domy i życie wielu ludziom. Na szczęście dom gospodarza jest na lekkim wzgórzu, ciut odsunięty od morza więc tragedia nie dotknęła tego miejsca lecz wiele domów i hoteli zostało doszczętnie zniszczonych. W tych ciężkich momentach udzielił schronienia niemieckim turystom. Pokazuje nam swoje zdjęcie z nimi. Podobno co roku przysyłają mu listy i drobne podarki.
Chcemy już wracać do hotelu by nie przeszkadzać w świętowaniu ale gospodarze chcą wcisnąć nam kolejną filiżankę herbaty i słodycze. Najmilej jak potrafimy odmawiamy więc gospodarz odwodzi nas do hotelu. Wcześniej jednak żegnamy się czule z cała gromadką dzieci żoną.
Nazajutrz podjeżdża po nas biała toyota. Kierowcą okazuje się znany nam już szef wypożyczalni samochodowej. Zawiezie nas do pierwszego celu na mapie czyli miasta Kendy, a tam odda nas w ręce swojego pracownika.
Po drodze chcemy zatrzymać się w sierocińcu dla słoni Pinnawala Elephant Orphanage. Niestety chyba nie dogadujemy się z kierowcą i zawozi nas do bardziej komercyjnego ośrodka. Z daleka wszystko ładnie wygląda dlatego wchodzimy i kupujemy bilety licząc, że przyczyniamy się do zebrania funduszy na rzecz tych wspaniałych trąbatych zwierząt w potrzebie. Niestety z bliska dostrzegamy okropne łańcuchy na olbrzymich nogach. Mocno zniesmaczona szybko chce wychodzić.
Następny postój zdecydowanie bardziej udany. N ulicznych straganach kupujemy pysznie dojrzałymi owocami. Przychodzi pora na lunch, w czasie którego orientujemy się, że tu się je rękami. Nasz kierowca pokazuje jak dłońmi lepić kulki z ryżu i dodatków, i wkładać do paszczy. Idzie nam raczej słabo. Dostajemy sztućce.
Kendy położone jest miedzy wzgórzami.
Odwiedzamy to ciekawą świątynie Dalada Maligawa, w której znajduje się buddyjski ząb.
Potem Royal Botanical Garden z hodowlą storczyków i drzewami pełnym nietoperzy. Na noc zostajemy w małej rezydencji, w której czas, a z nim jej dystyngowany właściciel się zatrzymał. Czujemy się jak angielscy kolonialiści goszczeni przez wysokiego rangą, inteligencją i kulturą osobistą autochtona. Jego perfekcyjny British English z lekką manierą wyższości powoduje, że automatycznie zaczynam udawać damę 😉 W końcu otoczenie tego wymaga…
Kolejny cel to Park Narodowy Horton Plains. Za kółkiem nowy kierowca, który nie do końca się sprawdza. Jest bardzo miły i uprzejmy, mówi po angielsku ale niestety straaaaasznie wolno prowadzi. Max 40 km/h. Przyzwyczajeni do delikatnie mówiąc dynamicznej jazdy niedźwiedzia rwiemy sobie siedząc na tylnym siedzeniu włosy z głowy. Tłumaczę Panu, że może szybciej jechać. Ten jednak upiera się, że musi być bezpiecznie i wygodnie dla nas. Ale jakie tu może być niebezpieczeństwo skoro droga jest asfaltowa, temperatura powyżej 25 stopni Celsjusza zatem nic nie wskazuje na gołoledź. Do tego nie ma kompletnie ruchu i co pół godziny wyprzedza nas traktor?!
Zatrzymujemy się w starej fabryce herbaty Mackwoods Labookellie Tea Factory. Tu czeka nas krótki ale ciekawy tour.
W cenie biletu oczywiście filiżanka herbaty na świeżym powietrzu. Smakując w słońcu ten najsłynniejszy cejloński napój rozkoszujemy się widokiem wzgórz gęsto obrośniętych jaskrawozielonymi herbacianym liśćmi.
Na wieczór „dokulowujemy” się do pensjonatu w Nuwara Eliya. Musimy iść napić piwa po tej pełnej nerwów drodze (mocniejsze alkohole raczej nie występują na tej długości geograficznej). Nie wiem co mnie bardziej w życiu irytuje, za szybka czy za wolna jazda. Chmielowy napój koi poszargane nerwy. Jeszcze mały spacerek przez targ i okolicę i przestajemy zadawać sobie z wyrzutem pytanie dlaczego nie wypożyczyliśmy samego auta.
Jest ładnie, soczyście zielono, kolorowe ubrania mieszkańców choć w oczy rzucają się wszechobecne śmieci. Żal mi tej wyspy. Na prawdę piękna, a taka nieszanowana.
Jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Zabawa sylwestrowa. Jutro skończy się rok, a my nie wiemy gdzie nadejście kolejnego celebrować. W naszym guesthousie sugerują bal w Grand Hotelu. I tak jak się nazywa, taki jest. Stary z czasów kolonialnych, ekskluzywny, wielki hotel. Rzeczywiście robi wrażenie. Niestety okazuje się, że nie ma już miejsc. Coś jednak mi podpowiada żeby drążyć temat. Lokaj ugina się i zaprowadza nas do kierownika hotelu, kierownik do kierownika baru i dowiadujemy się, że hotel ma i klub na -1. I tam są miejsca. W ciemno rezerwujemy stolik o nic nie pytając. Zadowoleni zmierzamy w podskokach do naszego hoteliku gdy pojawia się szalenie ważny problem w mojej głowie. Co ja ubiorę?! I zaczyna się. Pędem na targ, sklepiki, nie ma sari na takiego wielkiego królika. Zastaje nas ciemność, a tu na sukces się nie zapowiada. Sprzedawca wyciąga wszystkie wersje damskiej hinduskiej odzieży. Ostatecznie udaje się wybrać czerwono-zielone szaty. Spodnie, tunika, szal. Idealnie! Niedźwiedź kupuje koszule znanego francuskiego kreatora mody. Niekoniecznie oryginalna ale wygląda elegancko 🙂
Rano czeka nas jeszcze wycieczka do parku. Wybraliśmy właśnie ten gdyż odległość znośna, a swą popularność zyskał dzięki tak zwanemu „Końcu Świata”.
Zwierząt dzikich nie widać ale po wizycie w Kenijskim Masai Mara wiemy, że nie będzie łatwo znaleźć podobne skupisko wolnych kudłatych i łaciatych.
Jesteśmy jednak w pełni usatysfakcjonowani po kilkugodzinnej wędrówce w czerwonym wąwozie wśród wysokich traw.
Wieczorem nasz slimakokierowca podwozi nas na sylwestrowe party. Potwierdza, że odbierze nas w nocy ale z łaską gdyż zamierza rok przywitać w kościele, jak porządny katolik (nie to co my).
Okazuję się, że w tym klubie wyglądającym jak stary, porządny angielski pub jesteśmy my i jeszcze jedna para. A stolików z 20, piękna dekoracja świąteczna i scena, na której grupa trzech muzyków gra standardy estradowe.
Pięciodaniowe menu jest już gotowe na ten specjalny wieczór. Kelnerzy w białych rękawiczkach podają nam wykwintne dania jedno po drugim. Wszystko zgodne z zasadami savoir vivre i bon ton. O północy obsługa niemalże każe nam wyjść na zewnątrz. Przygotowany jest 30 minutowy pokaz fajerwerków. Tym razem oprócz nas jest i z 200 osób z tego bankietu, na który już nie było miejsc. Naszą uwagę najbardziej przyciągają jednak liczni kucharze w wysokich białych czapach, którzy z godzinę składają sobie noworoczne życzenia ściskając się radośnie.
Pierwszy dzień 2013 roku w żółwim tempie pokonujemy 70 km by dotrzeć na wieczór do miasteczka Dalhousie.
Kolację jemy już o zmierzchu, patrząc na nasz jutrzejszy cel, Adam’s Pick (2243 m npm) z oświetloną przez czołówki pielgrzymów i turystów drogą na szczyt.
To święta buddyjska góra, na której odcisk stopy zostawił Budda. Na jej czubku znajduje się świątynia gdzie codziennie o wschodzie słońca odbywa się spektakularna ceremonia. Inne wierzenia podają, że na górze tej stanął biblijny Adam, stąd nazwa. Dla nas nieistotne kto stanął. Jest ważna i tyle.
O drugiej w nocy pobudka. Bardzo niezadowolona wstaję i z nosem na kwintę maszeruję wraz z obwieszonymi wideo-fotograficznym sprzętem Niedźwiedziem. Po chwili idziemy już w dużej grupie białych turystów. Wszyscy mamy ten sam cel. Znaleźć się na szczycie przed wschodem słońca, czyli koło godziny szóstej. Przed nami 5.500 schodów ułożonych w siedmiokilometrową stromą ścieżkę w dżungli. Idąc mijamy małe świątynie. Po czterogodzinnej wspinaczce pokonujemy ostatni stopień. Jest pięknie i mistycznie. Już nie wściekam się, że musiałam na wakacjach tak wcześnie wstawać. Za to czuję szczęście. Przyglądamy się mnichom zaczynającym swój codziennoporanny obrzęd. Wstaje słońce, ptaki zaczynają śpiewać. Obserwujemy Cejlon z jednej z najwyższych jego gór.
Na dół schodzi się znacznie szybciej ale mięśnie ud coraz bardziej bolą. Chyba jutro nie będę mogła ruszyć nogami. Na szczęście przed nami już same łatwe wyzwania.
Ostatnie dwie noce spędzamy w turystycznym miasteczku położonym przy plaży. Śmiem powiedzieć w kurorcie. Unawatuna.
Zanim jednak doczekam obiecanego dnia plażowania przed nami wyjazd do Galle. Po drodze Koggala. To punkt nad morzem gdzie można spotkać tradycyjnych rybaków, a za niewielką opłatą stać się jednym z nich.
Galle to już większe ale bardzo klimatyczne miasto z mnóstwem kolonialnych budynków i latarnią morską. Włóczymy się cały upalny dzień po wąskich uliczkach i starym forcie.
Nadchodzi dzień plażowania. Niedźwiedź jest lekko obrażony, że zamiast zwiedzać będziemy leżeć na piasku. Ja natomiast radośnie wstaję rano, zakładam strój letnika, ręcznik plażowy pod pachę i już mam wymaszerować gdy okazuje się że… pada deszcz. Pierwszy i zarazem ostatni raz (bo to ostatni dzień naszych wakacji). Zrozpaczona nie daję za wygraną i nie przejmując się muchami w nosie niedźwiedzia ciągnę go nad morze. Cały dzień spędzamy w zadaszonym barze przy plaży wypijając z dziesięć pysznych drinków i ucząc obsługę grać w kości.
Późnym wieczorem nasz kierowca po raz ostatni wiezie nas, tym razem na lotnisko. Stukilometrową autostradą pędzi 100 km/h! I ja się pytam czemu nie mógł tak wcześniej?