13 stycznia wylatujemy z Katowic do Atlanty via Frankfurt. Juz przy boardingu przez internet zaczynaja się przygody. Okazuje się, że wszyscy dostali elektroniczne karty (wszyscy bo leci z nami jeszcze para naszych przyjaciół) lecz nie Niedźwiedź. Telefonicznie zgłaszamy ten problem w Lufthansie ale zostajemy zapewnieni, że wszystko jest ok i rano na lotnisku przed wylotem normalnie dodrukują kartę pokładową. I tak się dzieje, tyle że pojawiają się na niej cztery esy czyli SSSS. Oznacza to, że losowo wybrany szczęśliwiec będzie musiał przejść szczegółową kontrolę na lotnisku. No i zaczyna się afera. Rozwścieczony Niedźwiedź już nas straszy, że nici z shoppingu i kolacji w Atlancie. Na pewno długo to potrwa. Ale gdy emocje opadają wraca mądrość. Metodą dedukcji wybraniec uświadamia sobie, że w Stanach już nikt boardingu oglądać nie będzie zatem tam już dadzą mu spokój. Po prostu we Frankfurcie go to spotka. W sumie to będzie atrakcja poznać agentów z lotniczego FBI czyli TSA. I tak się dzieje. Przy kontroli bezpieczeństwa wyprowadzają mi Niedźwiadka do jakiegoś pomieszczenia, a mnie każą czekać. Po niecałych 10 minutach wraca. Żadnych ekscesów nie było. Zwykle skanowanie. Może i dobrze;-).
Lot trwa ponad 10 godzin z czego ja połowę przesypiam zatem dla mnie to jak 5 godzin z czego 2 oglądam film, 2 czytam, godzinę jem i już jestem za wielką wodą. Pikuś.
Bardzo sprawnie przechodzimy kontrolę paszportową, bo przed wbiciem pieczątki do paszportu przez urzędnika samemu trzeba sobie przy licznie rozstawionych maszynach zrobić zdjęcie, zostawić odciski palców i odpowiedzieć na kilka pytań. Przy tej okazji chcę napisać, że mit o wrednych urzędnikach i nieprzyjemnej i poniżającej rozmowie przy stawianiu pierwszego legalnego kroku na amerykańskiej ziemi nim właśnie jest. Piąty raz jestem w Stanach i zawsze z uśmiechem zadają niedotykające mnie pytania czyli jak długo zostanę i w jakim celu przyjechałam. Potem życzą udanego pobytu i tyle.
Po wyjściu z lotniska uderza w nas cholernie zimne powietrze. Niestety media tym razem nie kłamały. Fala mrozów dotknęła i południową część tego kraju. Trudno. Zakładamy czapy, szaliki, kto co ma i drepczemy z naszymi niemalże pustymi walizkami (wiadomo dlaczego są duże i puste) na przystanek shuttle busa który to zawiezie nas o oddalonej z 10 km, a bardziej mil wypożyczalni samochodów. To normalne w USA, chyba chodzi o maksymalne ograniczenie ruchu aut przy lotnisku. Zatem nie ma korków i szybko docieramy do celu gdzie możemy sobie wybrać jedno ze stojących na parkingu aut. Pada na białego chevroleta. Tak sprawnie docieramy do centum Atlanty, że bez większych problemów żeńska cześć wycieczki przekonuje, że lepiej od razu jechać do centum handlowego niż do hotelu. Tak się dzieje. Jedyny problem jest ze znalezieniem miejsca parkingowego dlatego musimy skorzystać z valet parking. Oddajemy kluczki jakiemuś młodzieńcowi udając że rozumiemy co do nas mówi. Bierze od nas nr telefonu i mówi że dostaniemy smsa.
Oczywiście wszystko jest ok, z torbami pełnymi amerykańskiej odzieży odnajdujemy pana, a ten przyprowadza nam auto. Trzeba zostawić 10 $ plus napiwek i cała filozofia.
Na koniec lądujemy w knajpce z tzw. Tex-Mex czyli pysznie niezdrową amerykańską odmianą kuchni meksykańskiej.
Do tego kilka dzbanków margarity i wszystkim się mordki cieszą.
Chłód w drodze do hotelu orzeźwia umysły choć po zbliżeniu ucha do poduszki odpływamy niemalże natychmiast w blogi sen. U nas 22:00, u Was 4:00. Dokładnie o tej godzinie dobę wcześniej zadzwonił budzik jeszcze w domu.