Andreas, kolega z pracy Niedźwiedzia, siedząc wieczorem w naszym ogrodzie zapytał: a dlaczego pojechaliście do Mongoli? Ja na to: bo wybudowaliśmy dom.
Byliśmy totalne spłukani, a ciśnienie podróżnicze nie zostało obniżone szczęściem z okazji przeprowadzki i faktem posiadania wymarzonego ogródka.
Szukamy najtańszego kraju z listy „must”. Jest, Mongolia!!!!
W internacie Niedźwiedź znajduje polecany hostel Golden Gobi Tours and Guesthouse gdzie właścicielka pomaga zorganizować się by wyruszyć w głąb kraju.
Aeroflot z Warszawy do Ułan Bator via Seremetievo za tysiaka i już jesteśmy.
Odbiera nas kierowca zamówiony w hostelu. Jesteśmy zdziwieni, że kierownica po prawej stronie bo nie znajdujemy odpowiedzi w swych zasobach mózgowych na pytanie: kiedy Anglicy skolonizowali Monglię?
Na szczęście szybko wszystko się wyjaśnia i przestajemy podejrzewać rosyjskiego przewoźnika lotniczego o podanie nam środków ogłupiających w pokładowym posiłku.
Ruch jest prawostrony lecza auta moją kierownicę po obu stronach. To wszystko wina Japonii! Za drobne Tugriki (jednostka monetarna Mongolii) wysyłają swoje kilkuletnie „rupiecie” do sąsiadów na zachód i nikt nie martwi się, po której stronie kokpit kierowcy.
Dostajemy schludny pokój w pełnym backpackersow z całego świata hostelu i czekamy w kolejce na audiencję do właścicielki. Ogie okazuje się być piękną i przedsiebiorczą Mongolką z ogromnym poczuciem humoru. Organizuje nam auto z kierowcą dodając, że mamy ogromne szczęście, że trafił nam się Iszkar, gdyż nie jest alkoholikiem…
Tu dodam, że w Mongolii prawie nie ma dróg, drogowskazów i map. Aby uniknąć problemu z zagubionymi mistrzami kierownicy z zagranicy, wypożycza się auta tylko z kierowcą.
Skoro wszystko załatwione, czas ruszyć w miasto!
Widać, że Ułan Bator rozwija się. Między komunistyczną zabudową wyrastają nowoczesne wieżowce.
Idziemy do teatru gdzie doznajemy pierwszego zachwytu. Tradycyjny śpiew gardłowy powoduje długotrwały wytrzeszcz naszych oczu i opad szczęk.
Do tego etniczne ubiory i brzdękanie na dziwnych instrumentach. Naprawdę nam się podoba!
Nastepnego dnia wybieramy się za miasto, nad rzekę Tuul coby wleźć na czterdziestometrowego Dżyngis-chana i zrobić sobie z nim zdjecie.
Wieczorem udajemy się do supermarketu by kupić zapas jedzenia na najbliższy tydzień, wodę i gaz. Zaskakują nas na sklepowych półkach nasze rodzime przetwory z Pudliszek itp. Są i polskie jabłka ale strasznie drogie.
Rano wraz z większością pensjonariuszy naszego lokum wychodzimy przed budynek i wyczekujemy swojego uaza przypominajacego rosyjską karetkę. W końcu ktoś wykrzykuje: Gregorij!
Patrząc na Iszkara mamy wątpliwości czy rzeczywiscie spotkało nas tak wielkie szczęście lecz później okaże się, że to jeden z tych ludzi, których pewnie nie zapomnimy do końca życia.
Przed nami ponad 1000 km, z Ułan Bator do Khatgal, nad bliźniacze jezioro Bajkału – Khövsgöl Nuur gdzie chcemy świętować wraz z całym krajem Naadam – wielkie mongolskie doroczne igrzyska, które wypadną za tydzień (11-13 lipiec).
Ledwie zjeżdżamy z asfaltowej drogi, a już łapiemy gumę. Nasz kierowca z uśmiechem na ustach przyjmuje to zrządzenie losu i sprawnie dopompowuje powietrze by szybko dojechać do najblizszej stacji wulkanizacyjnej.
Przygodo witaj!
Na początek pierwsza stolica Mongolii – Karakorum.
Zwiedzamy dobrze zachowany kompleks świątynny, choć z map widzimy, że budynków było tu znacznie więcej (62 światynie i ponad 500 pomniejszych budynków).
Niestety komuna większość zniszczyła.
Potem Khustain Nuruu National Park, jedyne miejsce na świecie gdzie w stanie dzikim występują Konie Przewalskiego.
Przemierzamy połacie tej nieco monotonnej lecz intrygującej krainy.
Tu zaczynam rozumieć co znaczy „za siedmioma górami, za siedmioma lasami”.
Iszkar pomimo absolutnego braku porozumienia językowego czyta w naszych myślach i zabiera nas w nacjudowniejsze miejsca Mongoli, do najcudowniejszych ludzi w tym kraju.
Po drodze zatrzymujemy się by wymieniać serdeczności z przechodniami,
robić zdjecia,
wyściskać dzieci
i dać im małe pluszowe upominki kupione przed wyjazdem w Polsce.
Oglądamy konie i gaworzymy z Iszkarem, każdy rzecz jasna po swojemu. Iszkar zna trochę rosyjski. Próbuje nauczyć się mojego imienia (Grigorij jest banalny) i jedyne co mu wychodzi to coś co brzmi jak śliwa. I niech tak zostanie 🙂
Odwiedzamy jego znajomych gdzie zawsze otrzymujemy zaproszenie do stołu.
Na początku z entuzjazem i szczerym uśmiechem wyciagam rękę po podstawowy napój Mongołów, herbatę z mlekiem, a raczej bardzo świeże mleko z jakiegoś czworonoga (jaka?) z kroplą herbaty, masłem i cukrem.
Z biegiem dni nabieram wprawę, uśmiecham się przez zęby, a pod stołem wlewam zawartość mojego kubka do niedźwiedziego.
Próbujemy uniknąć przyjmowania zaproszeń na obiady. Tu już nawet niedźwiedź nie daje rady. Woda gotowana na starym baranie i pokrojony naleśnik. Warzyw brak, przypraw też, tylko smród.
Iszkar ma z nas ubaw.
Ja co najwyżej zjadam suszony w słońcu ser na słodko.
Wieczory spędzamy gotując własne jedzenie z puszek,
a Iszkar codziennie rozbiera silnik, czyści jego wnętrzności i składa go by bezproblemowo nas przewieźć do następnego celu.
Śpimy w tradycyjnych domach czyli gerkach. Zazwyczaj rodziny maja tu dwa, trzy namioty. Pierwszy największy, w którym mieszkają minimum trzy pokolenia, a reszta dla rozkapryszonych turystów. Łazienek oczywiscie nie ma, tylko wychodki w tych bardziej cywilizowanych osadach.
Pewnego wczesnego popołudnia docieramy do magicznie położonej osady nad rzeką.
Jest wcześnie więc wybieramy się na spacer.
Po powrocie gotujemy, czytamy, a później z tego błogiego nastroju udajemy się na drzemkę.
Wieczorem budzi nas koza, która postanowia zajrzeć do naszego namiotu i umyć nam brudne miski swoim językiem.
O zmroku przyjeżdża kilka aut z turystami jak my, a kierowcy w końcu mogą spędzić czas wśród swoich.
Wstajemy rano i jak zwykle o umówionej godzinie stawiamy się przed autem. Tym razem Iszkar nie pucuje uaza lecz śpi w środku.
Hmm, znajdujemy przewodniczkę mówiącą po angielsku. Okazuje się że Iszkar jest chory. Ja już przerażona biegnę do naszej apteczki chcąc nieść pomoc lecz niedźwiedź powątpiewa w prawdziwą chorobę kojarząc fakty.
Mówię do przewodniczki: idź zapytaj co mu jest, jeśli ma kaca to mamy mały problem, załatw konie. Jeśli jest naprawdę chory to mamy duży problem. Dziewczyna dyskutuje na boku z naszym rozczochranym szoferem po czym pewnym krokiem wraca i mówi: wczoraj dłużej posiedzieli i trochę popili.
Uffff, nic mu nie jest.
Teraz rozumiemy co znaczy mieć szczęście i podróżować z kierowcą niealkoholikiem. Oni jak się spotkają to potrafią kilka dni balować i wtedy utykasz na jakiś czas. Co Ci pozostaje, trzeba się przełączyć i zmodyfikować plany.
Dostajemy dwa konie i wyruszamy na kilku godzinną wycieczkę. Raczej nie planowaliśmy tego typu popularnej tu rozrywki gdyż wydaje nam się, że konie wcale nie lubią nosić na swym grzbiecie homosapiensów. Nie powiem, jest pięknie lecz teori nie zmieniamy. Niedzwiadzia koń kaszle, a mój jest ślepy na jedno oko. Męczą się ewidentnie.
Popołudniu ruszamy już naszą rosyjską karetką. Iszkar ani zerknie na nas, tak mu wstyd, a mnie jest go żal że teraz tak cierpi. Ileż to razy my popiliśmy i potem było nam głupio…
Po czterech dniach bez mycia docieramy do Tsenkher Hot Spring Resort. Prysznic i to ciepły jest czymś więcej niż orgazm.
Jeden dzień i noc spędzamy nad tzw. białym jeziorem czyli Tsagaan Nuur.
Poza nostalicznym widokiem rozkoszujemy się bieganiem po najpiękniejszych łąkach jakie kiedykolwiek widzieliśmy, pełnych różnorodnych kwiatów polnych i frywolnych zwierzaków jak np. biały lis przecinajacych nam dróżkę.
Do Khatgal docieramy zgodnie z planem. Mamy cały dzień na podziwianie walczących zapaśników,
łuczników i koni pędzących niejednokrotnie bez dziecięcego dżokeja, który spadł gdzieś w czasie biegu.
Jest mnóstwo straganów z jedzeniem i wyrobami rzemieślniczymi. Jemy, pijemy i świetnie się bawimy.
Wieczorem spacerując wzdłuż brzegu jeziora zostajemy zaproszeni przez grupę świętujących muzyków do wspólnego biesiadowania.
Okazuje się, że to artyści z teatru z Ułan Bator. Z każdą kropką alkoholu śpiewają coraz śmielej i znów dajemy się zaczarować gardłowym dźwiękom. To piknik kilku rodzin więc są i dzieci. Wszyscy pląsamy do I will always love you wyśpiewanego przez nastoletnią córkę artystów. Whitey miałaby łzy w oczach…
Żegnamy się czule, a gościnni Mongołowie wciskają nam cukierki do kieszeni i dają wielkiego arbuza. Nie możemy im odmówić i niesiemy ciężar ze sobą.
Ostatni dzień naszej wspólnej wyprawy z Iszkarem spędzamy jeszcze nad tym krystalicznie czystym i lodowatym jeziorem.
Idziemy na długi spacer, na którym niestety Niedźwiedź gubi kamerę.
Gdy orientujemy się, że została w miejscu chwilowego odpoczynku tuż przy trasie wycieczek konnych, szybko wracamy ale niestety nie ma po niej śladu.
Tłumaczę Pani od wycieczek konnych co się stało, ta każe wsiąść z nią na motor i objeżdżamy całą okolicę tłumacząc tubylcom co się stało.
Niestety sprzęt się nie odnajduje. Pani tłumaczy, że tu ludzie są ubodzy i odnalezienie cennego sprzętu traktują jak łut szczęścia.
Trochę smutni wracamy drogą do naszego namiotu. Widzący nas przejeżdżający urlopowicze zatrzymują się proponując podwózkę. Nie mamy serca odmówić. Para z Ułan Bator przyjechała tu świętować Naadam. Dobrze mówią po angielsku więc sobie gaworzymy. Częstują nas w aucie czym mają i nalegają by napić się z nimi piwka. Wysiadamy nieco zachwiani i zapominamy o zgubie.
Nazajutrz Iszkar zawozi nas na lotnisko. Żegnamy się w mocnych uściskach i ogromnych emocjach bliskich płaczu.
Po trzech godzinach opóźnienia wsiadamy do kukuruźnika zmierzającego do stolicy i myślimy o tym co dalej nas czeka…
Cdn.