Ponad piętnaście lat temu wybrałam się z moim przyjacielem Słoniem do Chin. Gotowe na przygodę, piękno bambusowych lasów, architekturę starożytnej chińskiej cywilizacji, azjatycką uprzejmość, wspaniałą kuchnię znaną z A-donga na placu Wolności i egzotykę w smoki, wojowników z klasztoru Shaolin, dość mocną rozczarowałyśmy się. Wtedy nie było za czysto na ulicach, spluwanie z wydzielinami z najgłębszych zakątków nosa i gardła prawie pod nogi drugiej osoby nie były niczym niezwykłym, na ulicach było potwornie głośno i nikt nie był w stanie się z nami zbytnio skomunikować. Żeby wejść na dworzec kolejowy trzeba było dać się porwać lawinie tłumu, a potem 36h jechać w pociągu, gdzie w wagonie „restauracyjnym” sprzedający otworzył butelkę piwa zębami, a jedzenie na które byśmy skazane pozostawiało dużo do życzenia.

Niedźwiadek z 20 lat temu zjechał Chiny, potem kilka razy odwiedził je służbowo i też nie miał jakiegoś zachwycającego zdania o Państwie Środka, dlatego oboje pojechaliśmy z bardzo małymi oczekiwaniami. Po prostu do wymarzonego Tybetu pasowało logistycznie odwiedzić Yunnan i dlatego postanowiliśmy dać Chinom drugą szansę.

Przed nami tydzień w prowincji Yunnan.

Lądujemy w Kunmingu, z którego metrem musimy dojechać na główny dworzec. Wszystko idzie łatwo jak spłatka. Bilety kupujemy appką w trzy sekundy w automacie w stacji metra. Labirynt linii metra jasno rozrysowany, stacje pisane również w języku angielskim i droga do odpowiedniej linii wyklejona na chodniku daje nam łatwość przemieszczania się jakbyśmy znali to ponad czteromilionowe miasto na wylot.

Z Kumningu super nowoczesnym pociągiem pędzimy do Dali – miasta u podnóża gór Cangshan.

Nasz hotel położony jest w starym mieście. Po przekroczeniu progu szczęki opadają nam na ziemię, toczą się po kamiennej podłodze i spadają do wody, wprost do paszcz wypasionych karpi koi.

Ruszamy w miasto. Oczy przecieramy ze zdziwienia. Całe stare miasto jest odnowione ale zadbano by zachowało swój oryginalny klimat. Oczywiście to wszystko dla tłoczących się tu turystów. Świetne restauracje, sklepiki, herbaciarnie, kawiarnie, kramy i butiki.

Słońce zachodzi, przychodzi zmrok i miasto jeszcze bardziej zyskuje na swej urodzie. Wszędzie lampiony i wychodząca na uliczki muzyka. W co drugiej knajpce młodzi muzycy w trzeba przyznać śpiewnym chińskim języku zachęcają do wejścia do środka w akompaniamencie gitar. Jesteśmy absolutnie zachwyceni. Siadamy i dajemy się namówić na sześć piw, bo w zasadzie szóstakami się je serwuje. Zawartość alkoholu 2,5%, 0,33 mil. Przeliczyliśmy, że sześć ich to nasze dwa. Pikuś.

W kolejnym dniu odwiedzamy Chongsheng Temple Complex. To obiekt z trzem pagodami i wieloma świątyniami,  do których przechodzi się z jednej do drugiej, idąc pod górkę niczym kolejne levele w grze komputerowej.

Nie ma śmieci, spluwania i zgiełku. Z głośników sączy się kojąca muzyka. Jakie cudowne są Chiny!

Popołudnie spędzamy 30 km dalej w miasteczku Xizhou, do którego bezproblemowo przejeżdżamy chińskim Uberem czyli DiDi Carem. Znów zachwyt architekturą i oczywiście lokalną kuchnią. Nawet kusimy się na buteleczkę wina śliwkowego.

Siedząc na kawce obserwujemy niezwykle stylowo ubraną chińską młodzież. Nawet mnie się udzielają te trendy i dokonuję kilku zakupów. O dziwo są przygotowani na europejskie rozmiary.

Czeka nas również wycieczka w góry. Jest gondola na 2.600 m n.p.m. dalej Jade Cloud Road, kolejna gondola na górę Ximatan i już jesteśmy na 3.920 m n.p.m. Lekka zadyszka ale ciśniemy drogą na podestach. Przy okazji dodam, że wielki brat ciągle patrzy. Tu są wszędzie kamery.

No matter, widoki zacne, infrastruktura przednia i nastroje wyśmienite.

Następne miasto na naszej drodze to Lljang. Znów pełny zachwyt hotelem, starym miastem, świątyniami i parkami. Tu może jest już zbyt cukierkowo ale i tak fajnie.

Kolejna wycieczka w Jade Dragon Snow Mountain, pada na Yak Meadow, a na nią obowiązkowo kolejką nadającą się do skansenu. Nie powiem, adrenalinka momentami skacze. Ale patrząc na całą infrastrukturę, wszystko to wymienia się tu i buduje w piorunującym tempie. Na yakowej łące zwiedzamy Snow Temple.

W ramach wycieczki przewidziany jest postój przy Blue Moon Valley.

Ostatni dzień w Yunnanie postanawiamy spędzać w znanym Stone Forest. Zdjęcia mówią same za siebie.

Chcąc wycisnąć każdą minutę z naszej wyprawy pomimo zmęczenia wieczorem odkrywamy Kumning by night. Miasto jest bardzo nowoczesne. Wieżowce i neony przez moment zbijają nas z tropu – gdzie my jesteśmy? Chiny, USA czy może Dubaj??? Na szczęście wchodzimy do starego miasta i od razu wiemy, że jesteśmy w pięknych, tętniących życiem Chinach. Znów jest muzyka live, kafejki, butiki i restauracje.

Poranek w parku przy Ciu Lake i do domu ☹

Żeby zachwytom nie było końca co do nowoczesności Państwa Środka, tu uzupełnię, że nie ma motorków spalinowych, same elektryki. A auta? Połowa na baterie. Ze względu na brak możliwości płatności kartą, bez telefonu nic nie załatwisz. Nie obawiaj się, że bateria się rozładuje. Na każdym kroku jest stacja z mobilnymi power bankami, które w piorunującym tempie karmią się publicznym prądem.