Não dou a mínima – tak chce mi się powiedzieć do tych co szerzą negatywną nieprawdę o Rio. Ale, że w języku pisanym nie przeklinam, posłużę sie portugalskim. W Rio spędzamy trzy dni i trzy noce więc co nieco możemy opowiedzieć. Ale zanim żeśmy się tu znaleźli, były wieloletnie strachy przeplatane z pragnieniem podbicia Brazyli. Szalę przeważyła Magda relacjonując swój noworoczny pobyt na face booku. Nie powiem jednak, że jej zapewnenia zupełnie uspokoiły nasze lęki bo zdarzali się tacy co podsyłali mi artykuły o pistoletach przy skroni gringos w oczekiwaniu na wydanie apartu telefonicznego (tu oczywiście pozwalam sobie na sarkazm bo wiem Mareczku, że to z troski o nas 😘). Trzy dni przed wylotem właśnie przybyły z brazylisjkich wakcji Daniel przekazał nam najświeższe wskazówki więc już zupełnie przekonani do słuszności swojego wyboru wsiedliśmy we Frankfurcie w boeinga by po 11h znaleźć się przed świtem w Rio de Janeiro. Dziś powiem: moim zdaniem w „Sydney Ameryki Południowej”.
Pierwszy dzień: uber z hotelu do Cosme Velho by tramwajem wspiąć się na Corcovado, czyli pod stopy Christo Redentor’a. Christo nie był dla nas łaskawy i tylko na moment pozwolił chmurom rozstąpić sie by ukazać swe lico. Miejsce poza tym że kultowe to wymiata widokiem na każdą stronę Rio. Niestety w momencie krótkich rozejść chmur nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia.
Kolejne atrakcje to dwa bujne zielenią i zwierzyną parki usytuowane zupełnie w środku miasta.
W międzyczasie fantastyczny lunch choć nie do końca wiemy co jemy.
Potem powrót na plażę i długaśny spacer przez plaże Lablon, Ipanemę by skończyć na Copacabanie gdzie nasz hotel. Tu się 24h na dobę toczy życie. Ludzie uprawiają różne sporty, bawią się i konsumują.
A i jeszcze podjazd uberem do miasta Niteroi do kosmicznego muzeum sztuki współczesnej.
Ze względu na moją skandaliczną nieodporności na zmianę czasu, dzień kończy się o 19.00… Za to 3.20 jestem gotowa ruszać w Rio 🙂 co prawda słychać jeszcze trwające imprezy przy plaży ale chyba nie na to mam teraz ochotę. Długie wpatrywanie się w zamknięte oczy Niedźwiedzia przynosi skutek. Po piątej ruszamy na plażę na wschód słońca.
Tak rozpoczynamy dzień drugi. W planie dnia zorganizowana wycieczka do dzielnicy Świętej Teresy. Zostajemy dołączeni do przemiłej Chigagowskiej rodziny. Początkowo trochę kręcimy nosem jak do naszego samochodu dołączają starsze panie, w tym jedna wspomagająca się chodzikiem. Ostatecznie to dzięki niej wpuszczają nas w trybie priorytetowym do tramwaju, do którego sami musielibyśmy 2h czekać.
Tramwaj zwany Bonde de Santa Teresa okazuje sie dużą atrakcją. Przemierzamy tym trzeszcząco – piszczącym historycznym pojazdem niezłe podjazdy i zakrętasy. Na prawdę fajna atrakcja z XIX wieku działającą do tej pory. Przy okazji oglądamy murale, których jest tu mnóstwo.
Ostatecznie jednak, gdy przychodzi moment na wyjście z tramwaju i spacer, decydujemy sie odłączyć ze względu na żółwie tempo reszty. Naszą swawolną dreptaninę kończymy na schodach Escadaria Selorn w dzielnicy Lapa.
Potem uber, na którego czeka się tu maksymalnie 2 minuty zabiera nas w kolejną część miasta i tam przerwa na lunch. Wybieramy coś dla tubylców. Jemy dziwne rzeczy i pijemy fantastyczną Caipirinhę. Tu w wersji mandarynkowej.
Po dwóch szklaneczkach już niczego się nie boimy i ruszamy przed siebie. Nic złego się nie przytrafia. Poznajemy miejsca typowo turystyczne, bardziej swojskie i rejony widać bogatszych mieszkańców. Świetna architektura, miks nowoczesności z tradycyjna zabudową rodem z Lizbony. Ludzie uśmiechnięci, swobodni, poprostu normalnie żyjący.
Na naszej drodze staje przypominające wielkiego krokodyla Muzeum de Amania, ktorego nie było w niedźwiedzim planie. Sam budynek na tyle nas intryguje, że nie odstrasza nas długa kolejka do wejścia. Zaradny Niedźwiedź klika coś, klika w telefonie po czym stwierdza, że dziś jest za darmo i właśnie dostał dwa gratisowe bilety mailem. Dzień omijania kolejek trwa 🙂
Wchodzimy do muzeum, w jakim nigdy nie byłam. Wchodzimy do muzeum Jutra.
Teraz mogabym napisać tysiąc stron o tym co tam zobaczyliśmy, a i tak nie oddam tego jak bardzo stało się to dla nas ważne miejsce. Ważne, bo pokazuje to co w naszych sercach i głowach istotne. Człowiek, równość, ziemia i fakt, że żyjemy w antropocencie.
Wieczorem czas na mięsną ucztę czyli Churrascaria. Kto zajada się wołowiną może nie unieść swojego brzucha po wizycie w tego typu restauracji. Kelnerzy cały czas donoszą do stołów różne rodzaje wołowiny najczęściej nabite na szpadę. Odmówisz kolejnej dokładki to zrobisz przykrość kelnerowi. I to jest to miejsce w Rio, z którego ledwie uchodzimy z życiem bo moglibyśmy tu paść z przejedzenia.
Dzień trzeci tradycyjnie zaczynamy od powitania słońca na Copacabanie.
Dziś kolejna wycieczka. Tym razem w młodszym gronie wyłącznie Europejczyków. Jedziemy do lasu tzn. jungli. W zaledwie 30 min docieramy to Tijuca National Forest Park. Kilka godzin łazimy za naszym przewodnikiem z wyraźnym symptomem ADHD. Śpiewa, skacze, żarty sobie z nas robi. Fajny gość.
W drugiej części dnia wyjeżdżamy na Sugar Loaf czyli górę przypominającą rzeczywiście bochenek chleba ale jako że niegdyś eksportowano stąd cukier formowany w takim kształcie, górę nazwano cukrową.
Dziś Christo na czerwonym tle zachodzącego słońca rozkłada ręce na bezchmurnym niebie jakby otaczał swym nadzorem to wlepione między góry, a ocean cudowne miasto. Widok jest oszałamiajacy.
Ostatni poranek w Rio zaliczamy tradycyjnie czyli na plaży. Tym razem wypływamy na Supach bliżej słońca.
Po śniadaniu cali, zdrowi, bez uszczerbku ale z nieco nadwyrężoną kartą kredytową ruszamy dalej. Nie wiemy co zdarzy się w innych częściach Brazyli ale Rio definitywnie okrzykujemy wartym odwiedzenia i bezpiecznym przy odrobinie rozsądku.
Ps. My fawel nie odwiedzaliśmy. Oglądanie ludzkiej biedy nie kręci nas ale powiedziano nam, że są dwie fawele, w których turyści są mile widziani. Lokalna społeczność oferuje podobno dobre jedzenie i napoje.



































































Cu-do-wnie! Fajnie się czyta, piękne zdjęcia! Brawo Wy