Wczoraj dotarliśmy do Manang, starej wioski położonej na wysokości 3540 m npm. Zanim ruszymy wyżej będzie trzeba się zaaklimatyzować. Rzeczywiście dreptając mocno w górę, nie tyle czuję zmęczenie co serce szybko i mocno „dudla” jak to mówi Niedźwiedź dlatego taki dzień na przyzwyczajenie organizmu do wysokości jest nam (mi przede wszystkim) potrzebny. Zresztą miejsce jest bardzo urocze więc dwa noclegi tutaj nie przysporzą nam nudy, a i warunki mieszkalne bardzo dobre.
Żeby jednak nie było wakacyjnego lenistwa rano udaliśmy się na dwugodzinną wycieczkę by pooglądać lodowiec.
Po powrocie książka, lunch i znów spacer. Tym razem do sąsiedniej wioski, u szczytu której znajduje się stary buddyjski klasztor.
Ogólnie mamy tu wiele okazji do mijania stup, czy mane (budowli z młynkami wzdłuż drogi).
Okolice te zamieszkują w dużej mierze Tybetańczycy, którzy uciekli ponad wiek temu ze swojej ojczyzny z powodu chińskiej polityki.
Nasz przewodnik zawsze mija te święte budowle z lewej strony, kręci młynkami i modli się o dobrą pogodę.
Jest skuteczny.