Przez trzy dni maszerowaliśmy do naszego ostatniego noclegu przed najwyższym celem trekkingu czyli do Thorung Phedi Base Camp ulokowanego na wysokości 4450 m npm.
Z każdym metrem szło się coraz trudniej. Wysokość bardzo dawała we znaki. Codziennie mieliśmy do pokonania tylko 400 m wzwyż co zajmowało nam około 3h, bo nie były to wielkie odległości. Więcej nie można ze względu na chorobę wysokościową. Po drodze zawsze jeden postój na lemon tea albo seabuckthron juice czyli sok z himalajskich jagód.
Gdyby nie te widoki i co wieczór napotykani ciekawi ludzie, byłoby bardzo cieżko. Co dzień zimniej i mniej tlenu.
Rownież z powodu właśnie możliwości spotykania ludzi z całego świata i niekończących się rozmów o zwiedzaniu naszej planety, wymianie doświadczeń tak bardzo kochamy podróżować.
W Yak Kharka (4050 m npm,) poznaliśmy parę spod Warszawy. Wybrali się tu w podróż poślubna i sformułowanie miesiąc miodowy wzięli dosłownie gdyż był to ich 34 dzień trekkingu! Po przejściu trzeciej przełęczy schodzą do Pokhary by tam zamieszkać na pół roku. On jako programista i będzie pracować zdalnie. Wypłata polska, koszty życia nepalskie. Sprytnie 🙂
W innym miejscu przysiadła się wieczorem do nas australijsko – kanadyjska para wolontariuszy. Jeżdżą motorami po Birmie, Bangladeszu i Nepalu rozdając dzieciom baterie słoneczne by mogły mieć dostęp do internetu. Po przejściu Thorung Pass wracają do Seattle by zacząć nową prace.
Ostatnie popołudnie spędziliśmy na pogawędce z austriacką parą. On po 11 latach prowadzenia restauracji w Wiedniu i nie mając przy tym czasu na normalne wakacje sprzedał wszystko, ona rzuciła pracę by miesiąc powłóczyć się po Nepalu i Indiach. Potem się zobaczy 🙂
Był tez młody Białorusin, który nigdy nie był w Europie gdyż pasjonuje się kultura arabską i głównie zwiedza te kraje. Opowiedział o Omanie, który rownież i nas kusi.
I jeszcze dwójka wesołych Izraelczyków w kilkumiesięcznej wędrówce po świecie, wychwalająca Kraków, za piękno, niskie ceny i dobrą zabawę. My odwdzięczyliśmy się podobną opinią o Jerozolimie jednak z odwrotnie proporcjonalną o cenach.
Tak mijały nam chłodne wieczory przy kozie, herbatce (Niedźwiedź mówi, że przez rok tyle herbaty nie wypił) i rozmowach.
A czasem było i tak:
Noce raczej nieprzespane, a bardziej na stand by’u. Bo serce wali (już nie dudla), żołądek ściśnięty, a tradycyjnie Niedźwiedz śpiąc urządza sobie bezdech. Można dostać zawału…
Do tego w ostatnią noc, gdzie już emocje sięgały zenitu przed wczesnoporonnym wyjściem na przełęcz zdarzyła się sytuacja, która jeszcze bardziej nas nakręciła. Z High Campu, ostatniej możliwej bazie noclegowej przed przełęczą (ale niezalecanej przez naszego Pasanga ze względu na jej wysokość) zniesiono do naszego campu Hiszpana, którego dopadła choroba wysokościowa. Bez porozumiewania się od razu zrobiło się miejsce przy piecu, zsunięto ławki żeby go położyć. Spośród gości znalazło się dwóch lekarzy, którzy od razu zaopiekowali się półprzytomny chorym. Niestety było juz za późno by doleciał helikopter z Kathmandu, musiano mu udzielić pomocy w tych spartańskich warunkach. Rownież Pasang doglądał Hiszpana i podobno po zniesieniu o te 400m z High Campu i rozgrzaniu nieszczęśnik poczuł się trochę lepiej.
My roztrzęsieni poszliśmy spać czując jeszcze większy respekt do gór.