3.30 budzik ale i tak nie śpimy już. Wkładamy na siebie najcieplejsze ubrania. Szybkie śniadanie choć o tej porze jestem w stanie przełknąć tylko herbatę z cukrem. Ruszamy. Cudownie piękne czarne niebo z tysiącem gwiazd, rozsianych po całym niebie, niektóre świecą jakby stały na szczytach ośnieżonych gór, w zasięgu ręki. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Wiem, że początek będzie bardzo stromy. I tak przez godzinę trawersem ostro w górę choć nic nie widać bo noc. Tylko nasze czołówki. Niedźwiedź, Królik, Pasang i Nima, nasz porter (był w nierozłącznej parze z przewodnikiem czego trochę się wstydziłam, że ktoś musi nosić część naszego ekwipunku ale dziś jestem mu wdzięczna, że pomógł). Nie myślę o całej drodze do pokonania (technika koleżanki od biegania Maji, myśl o końcu odcinka, a nie całej trasie), a tylko o tym by dojść do High Camp (z miejsca gdzie wczoraj znosili Hiszpana). Trochę tuptam, trochę odpoczywam. Wysokość robi swoje. Za nami i przed nami grupki wędrujących światełek. Nie jesteśmy sami. W końcu docieramy do pierwszego celu. Mnie cholernie zimno w skoki, Niedźwiadek łap nie czuje pomimo grubych puchowych rękawic. To dlatego, że nie da się iść szybko, bo tlenu brak i serce wali (powtarzam się ale to bardzo intensywne uczucie).
I tak zaczyna się drugi etap. Dzięki Bogu słońce wstaje i nad otaczającymi nas szczytami pojawia się niebieska smuga, która dodaje mi sił. Droga nie jest trudna, nie ma bardzo stromych podejść. Idziemy raczej wzdłuż góry, lekkie wzniesienie. Nogi nie odczuwają żadnego problemu jednak nie da się. Jakby ktoś trzymał mnie na smyczy i nie pozwalał iść do przodu.
Świta, coraz jaśniej ale dalej zimno bo słońce nie wzniosło się jeszcze ponad ośnieżone szczytu wokół nas. Na horyzoncie pojawia się drewniany domek. Oboje cieszymy się na możliwość odpoczynku w ciepłym miejscu. Wchodzimy na gorącą lemon tea. Padam, ledwie łapie oddech, uspakajam serce i wtedy widzę wycieńczonego Niedźwiedzia. Tego co zawsze ma siłę, nosi tysiąc razy cięższy plecak ode mnie i zawsze mu jest gorąco. Grzeje łapy na blaszanym kubku i wyglada nieciekawie.
Czasownik ruszamy nie jest odpowiedni. Wlokę się dalej. Zaczynam się coraz gorzej czuć. Kręci się w głowie. Powtarzam sobie słowa Pasnga: slowly, slowly Silvia, don’t fight with mountains, leasing your hart. I tak w kółko ale jest ze mną coraz gorzej. Niedźwiedź widząc co się dzieje wspiera mnie mówiąc, że damy radę i że to musi być niedaleko patrząc na zegarek. Promienie słońca też pomagają bo w końcu jest już jasno i zaczyna przenikać w nas ich ciepło.
Dopadła mnie ta wysokość. Już ponad 5000 metrów. Jestem o krok od zemdlenia. Gdybym na moment usiadła i zamknęła oczy to wiem, że otwarłabym je dopiero w Kathmandu w szpitalu. Pasang cały czas idzie krok za mną, a ja wymysłach słyszę slowly, slowy … Przede mną Niedźwiedź, któremu też jest cieżko ale nie chce mi tego pokazać. Za nim biedny Nima. Co kilka minut robimy przerwę. Gdzie jest ta pieprzona przełęcz?
Nagle robi się kolorowo, czerwony, zielony, żółty, niebieski. Ludzie skaczą i krzyczą. Dotarliśmy! Buddyjskie flagi powiewają na Pass. Stajemy i płaczemy ukradkiem. Wiedzieliśmy od jakiegoś czasu, że dojdziemy bo odwrotu juz nie ma ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie tak cieżko.
Podchodzi do mnie Pasang i przytula mnie mówiąc coś po nepalsku. Nawet nie umiem mu odpowiedzieć dziękuje. Potem tak samo ściska Niedźwiedzia.
Już się śmiejemy, a grupa właśnie przybyłych przewodników i porterów tańczy i śpiewa tradycyjną nepalską pieśń. Wszyscy klaszczemy i cieszymy się jak dzieci.
jesteście niesamowici!!!!!!!! brawo brawo brawo!!!
Dziękujemy 🙂