Zanim dotrzemy do ostatniego miasta w naszej indyjskiej podróży, zjeżdżamy z głównej drogi przez wioski by odnaleźć ukrytą w górach i dżungli świątynię Kumbhalgath.
Jeszcze krótki wymuszony postój, tak żebym o pracy nie zapomniała. Wszyscy czekamy co to nadjedzie.
I proszę, intermodalny piętrus.
Ale wracając do meritum, zakładam, że już widzieliśmy tyle świątyń, że to będzie kolejna i tyle. Po prostu miły przystanek. I tu cholernie się mylę. O ile z zewnątrz trochę przypomniała te kambodżańskie budowle z okolic Siam Rep, o tyle gdy wychodzę do środka szczęka opada. Idealna sceneria dla Indiany Johns.
Oczywiście zdjęcia nie oddadzą tego piękna i tajemniczości dlatego koniecznie trzeba na własne oczy. Dla mnie większe cacko niż Taj Mahal.
I to wszystko miedzy górami obrośniętym soczystą zielenią. Jesteśmy po monsunie i to daje dodatkowy efekt.
Niestety trzeba jechać dalej.
Przez moment pozostajemy jeszcze w górach, a widoki umilają nam, a nawet jazdę zakłócają te niebyt przewidywalne stworzenia.
Koniecznie lunch po drodze.
Wybieramy nietypowe (dla nas) potrawy. Pieczarki w sosie szpinakowym i ser sosie z orzechów. Może być.
O 16.00 docieramy do Udajpuru. W hotelu jak zwykle ciepłe powitane pełne kurtuazji zaszczepionej ongiś przez Brytoli.
Aby tradycji stało się zadość pędem na basen i wina kielich.
Krótki rekonesans po hotelu i w miasto, ale o tym w następnym poście bo jest wiele do opowiedzenia.