Trudno jest uprawiać narciarstwo biegowe w Polsce. Po pierwsze, od kilku lat śnieg w naszym kraju podlega reglamentacji. O ile w górach istnieje możliwość dośnieżania tras zjazdowych to dla biegaczy taka opcja nie wchodzi w rachubę. Poza tym, choć sukcesy Justynki zwróciły uwagę narodu na tę dyscyplinę sportu, w dalszym ciągu ilość miejsc oferujących możliwość biegania na dwóch wąskich deseczkach jest bardzo policzalna. Ze świeczką szukać ośrodków z oratrakowanymi trasami. Tak naprawdę w Polsce takie miejsce jest tylko jedno – JAKUSZYCE, koło Szklarskiej. To jedyna lokalizacja, oferująca ponad 50 km profesjonalnie przygotowanych tras z dobrze przygotowanym śladem do „klasyka”..
Kochamy Jakuszyce. W hotelu Biathlon moglibyśmy już zapewne dostać kartę stałego klienta. Ile jednak razy można przemieżać te same trasy? Śmiem twierdzić, że niektóre z nich znamy już na pamięć. Stąd kiedy Pani Zima puka do drzwi, nasze myśli zaczynają krążyć wokół miejsc, gdzie narciarstwo biegowe jest na piedestale. Nie jest tajemnicą, że światowe centrum biegania na nartach leży w Skandynawii. To tutaj zimową porą potomkowie wikingów zamiast na nogach, wolą przemieszczać się na deskach. Nie ma drugiej takiej krainy, gdzie trasy biegowe mierzyłoby się nie w kilometrach, ale w setkach, czy nawet tysiącach kilometrów. W ubiegłym roku za namową kolegi z pracy odwiedziliśmy Bruksvallarnę w Szwecji. W 2017 roku nasz wybór padł na LEVI w Finlandii.
Pierwszy raz o Levi usłyszałem kilka lat wcześniej, oglądając transmisję z Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. W pierwszej chwili myślałem, że zawody odbywają się w jakieś amerykańskiej mieścinie, zakochanej w pewnej znanej marce jeansów. Zdziwiło mnie kiedy uświadomiłem sobie, że Levi to fiński kurort sportów zimowych, leżący powyżej kawałek koła podbiegunowego w tajemniczej krainie zwanej Laponią (znanej skądinąd jako siedziba św. Mikołaja). Ta północna lokalizacja była już właściwie wystarczającym magnesem aby zwrócić na siebie naszą uwagę. A kiedy okazało się, że wokół Levi jest ponad 300km przygotowanych dla narciarzy tras biegowych, to decyzja była już właściwie podjęta.
Do Laponii dostaliśmy się Finnairem z Warszawy przez Lahti. Portem docelowym była Kittilä, niecałe 20km of Levi. Z lotniska turystów do Levi dowożą regularnie kursujące autobusy.
Levi to niewielka mieścina, która jest jednym z największych ośrodków narciarskich w Finlandii. Teraz uwaga!!! Levi to przede wszystkim centrum fińskiego narciarstwa zjazdowe. Góra Levi (zabrakło innych nazw) ma zaledwie 531 m wysokości. Niewiele. Więc jak to możliwe, że finowie zainstalowali na takim małym pagórku aż 26 wyciągów, prowadząc 48 tras narciarski. Najdłuższa z tych tras ma 2,5 km długości, a najdłuższy wyciąg, aż 1 636 metrów. Gdyby nie to, że to widzieliśmy na własne oczy, to bym nie uwierzył. Przecież gdyby w Polsce ktoś był taka samo kreatywny jak milczący Finowie, to w samej Wiśle powinniśmy mieć najmniej ze 100km tras zjazdowych. Choć bardzo kusiło, a trasy wyglądały na idealnie przygotowane i były praktycznie puste nie skorzystaliśmy z tej oferty.
Lecąc do Levi mieliśmy jasny cel – biegówki. Stąd nie chcieliśmy się dekoncentrować, choćby myśleniem o narciarstwie alpejskim. Tym bardziej, że w głowie miałem niezbyt pozytywne wspomnienia z ubiegłorocznego pobytu w Szwecji. Wówczas zdecydowaliśmy się na połączenie narciarstwa zjazdowego z biegowym. Niby wszystko miałem pod kontrolą. Przynajmniej tak mi się wydawało, do momentu kiedy nie wiedząc jak i czemu wyleciałem w powietrze, obijając sobie następnie żebra przy zderzeniu ze zmrożonym śniegiem. Ciężko było potem się ruszać. Stary dziadek, Niedźwiadek.
Jeżeli ktoś nie miał do tej pory możliwości spróbować swoich sił na biegówkach to może nie zrozumieć naszych wrażeń z pobytu w Laponii. Narciarstwo biegowe na poziomie amatorskim to z jednej strony prosty i jednocześnie wymagający fizycznie sport. Choć wydaje się, że każdy może biegać. Oprócz chęci wystarczy odrobina sprawności ruchowej. Jak będzie nam brakować techniki czy sił, to najwyżej będziemy się wolniej przemieszczać. I po sprawie. Prawda jest jednak taka, że zaskakująco dużo mięśni używamy przy poruszania na nartach (przynajmniej stylem klasycznym, gdyż jak do tej pory tylko w ten sposób próbowaliśmy). Przekonujemy się o tym na ogół po powrocie do hotelu, lub o poranku dnia następnego. Wydaje się, że każda część naszego ciała płacze.
Oprócz satysfakcji z wykonanej pracy fizycznej, narciarstwo biegowe daje nam jednak znacznie więcej. Biegnąc czujemy się jacyś WOLNI. Nasz umysł przestaje się zamartwiać problemami doczesnymi. Nasze myśli skupiają się na torach, z których staramy się nie wypaść – co nie jest zresztą takie trudne jeżeli pokonujemy zakręt jadąc w dół. Ogarnia nas jakieś poczucie BLISKOŚCI Z NATURĄ. Jesteśmy tylko my, trasa przed nami i przyroda wokół nas. Im większe przestrzenie na horyzoncie i im mniej ludzi na szlaku, tym lepiej. Okolice Levi okazały się być dla nas wręcz wymarzoną krainą. Właściwie cały czas biegaliśmy przez pustkowia, tylko sporadycznie spotykając innych narciarzy. Nie da się chyba naszych wrażeń opisać słowami. Zdjęcia lepiej oddadzą urok miejsca, w którym byliśmy.
Biegając wokół Levi mieliśmy wrażenie, że przemierzamy jakąś bezkresną okolicę, pozbawioną cywilizacji, gdzie diabeł mówi dobranoc. Choć wydawało się, że jesteśmy na końcu świata, to jednak codziennie każda trasa była idealnie przygotowana. Głębokie, wyratrakowane tory, dawały nam, amatorom stylu klasycznego poczucie bezpieczeństwa. Kto wie, może nawet myśleliśmy, że potrafimy biegać i mamy świetną technikę – człowiek zawsze trochę wariował, przebywając na odludziu:-). Do tego wszystkie szlaki były super, czytelnie oznaczone i co ważniejsze umiejętność trochę dziwnego jakby nie patrzeć języka fińskiego nie była nam potrzebna
Co kilka godzin biegu, co w zależności od animuszu w przebieraniu nóżkami oznaczało od kilku do kilkunastu kilometrów, na naszej drodze wyrastał upragniony bar z ciepłym jadłem. Pomimo tego, że o istnieniu tych miejsc wiedzieliśmy wcześniej, zwięrzęta w końcu rozum swój mają i znaki stojące wzdłuż trasy uważnie czytają, to odnosiliśmy jednak wrażenie jakby one pojawiały się tam trochę znikąd. Biegniemy, biegniemy, jesteśmy w środku niczego i nagle za zakrętem wyłania się mały domek. A w nim oaza ciepła i spokoju. Co prawda Finlandia to nie Czechy, gdzie dla spragnionych biegaczy czeka herbatka z rumem, to fajnie usiąść w ciepełku, pochłaniając zupę z łososia, siorbiąc gorącą herbatę.
Czasami miejsce na pitstop miało charakter przystanku autobusowego. Troch gorzej było wówczas z ogrzewaniem ale gorący napój zawsze działał pozytywnie.
Kolebką sauny, zwanej potocznie fińską (dotyczy wersji suchej) jest Finlandia oraz kraje bałtyckie. Trudno się więc dziwić, że w trakcie naszego pobytu w Levi korzystanie z sauny było nam niejako pisane. Mógłbym wręcz rzec, że było wliczone w cenę naszego pobytu. Choć apartament, w którym mieszkaliśmy nie był jakoś szczególnie ekskluzywny (wysokie ceny lokalnej oferty noclegowej, zmusiły nas tym razem do akceptacji niższego standardu), to nasza malutka łazieneczka była wyposażona w saunę. Coż za rewelacja móc codziennie po nartach wygrzać co nie co. Jednego dnia postanowiłem jednak poszaleć i zabrać Królinia do jakiegoś bardziej wyrafinowanego centrum saunowego. Po krótkim pobycie w internecie, wygooglowałem coś o ładnie brzmiącej nazwie JOKIMAJA COFFEESHOP. Zapowiadało się atrakcyjnie. Mały hotelik na uboczu z restauracją i sauną. Po kilku godzinach biegu dotarliśmy na miejsce. Pierwsze wrażenie było trochę dziwne. Jokimaja wyglądała raczej jak gospodarstwo agroturystyczne. Byliśmy jednak wyczerpani biegiem, więc szybko odrzuciliśmy negatywne myśli, wchodząc do budynku opatrzonego szyldem „restaurant”. Jak tylko znaleźliśmy się w środku wiedzieliśmy już, że będzie fajnie. Mili właściciele zadbali o to, żeby ich lokal wypełniała domowa atmosfera. A samoobsługowe raclette było przepyszne.
Później Pani gospodyni zaprowadziła nas do kolejnego, stojącego najbardziej na uboczu budynku gdzie była SAUNA. Może to nie było 4*-we SPA jednak w tym okolicznościach przyrody lepiej trafić nie mogliśmy. A do tego byliśmy trochę na pustkowiu, więc można było pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.
Czasami na naszej trasie natrafialiśmy jeszcze na innego typu atrakcje. Jednego dnia postanowiliśmy zatrzymać się na lunch w lodowym hotelu Luvattumaa. Obok drewnianej restauracji co roku powstaje nowe, ogromne lodowe igloo o powierzchni 10 tys. m². Ten niesamowity obiekt kryje w sobie hotel z kilkunastoma pokojami dwuosobowymi. Do tego jest ice bar, kaplica, w której można zorganizować mroźny ślub oraz kilka sal pełniących funkcję galerii sztuki, w której prezentowane są wspaniałe lodowe rzeźby. Miejsce jest genialne i robi wrażenie. Choć trudno nam było sobie wyobrazić dłuższy pobyt w takim hotelu, mając na uwadze stałą temperaturę -3°C.
Nie samym narciarstwem klasycznym człowiek żyje. Stąd, choć bieganie na nartach było głównym powodem, dla którego wybraliśmy się do Levi, postanowiliśmy również skorzystać z innych lokalnych atrakcji. Pierwsza z nich ze względu na wieczorową porę niestety nie została uwieczniona na zdjęciach. Laponia jest idealnym miejscem do obserwacji AURORY BOREALIS, zwanej potocznie w naszym kraju zorzą polarną. Uchwycenie zorzy na niebie choć bardzo powszechne nie jest jednak gwarantowane. Wszystko zależy od warunków atmosferycznych, na czele za zachmurzeniem nieba. Nam się niestety nie poszczęściło. Ale to nie oznacza, że wycieczka, z której skorzystaliśmy była nieudana. Pierwszy raz doświadczyliśmy chodzenia w rakietach śnieżnych, z angielska zwanych SNOWSHOESami. Super zabawa. Im śniegu było więcej i stawał się coraz bardziej kopny tym lepiej. Naszym przewodnikiem był młody Niemiec, który w mniejszym stopniu zajmował się słabszymi ogniwami grupy, myśląc raczej o własnej zabawie. Nam to jakoś za bardzo nie przeszkadzało, gdyż zwierzęta jak zwykle najlepiej sobie radziły na tym niepewnym gruncie.
Będąc w Levi po prostu trzeba spróbować swoich sił w powożeniu psich zaprzęgów. Do farmy, która organizowała dog sledging jechaliśmy trochę z mieszanymi uczuciami. Zastanawialiśmy czy to humanitarne, tak wykorzystywać biedne Husky dla zaspokojenia naszych zachcianek. Kiedy główny szef całej firmy dał jednak psom znak, że zaraz zaczynamy zrozumieliśmy, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Kilkadziesiąt psów przywiązanych do drzew zaczęło wariować. Wyły, szczekały, wyrywały się. One po prostu nie mogły się już doczekać kiedy ruszymy.
A potem się zaczęło. Każdy zaprzęg to sześć Husky. Na przodzie lider, dyrygujący resztą. U nas suka, idealnie nadawała tempo, przyspieszając gwałtownie od czasu do czasu. Sterowanie sankami okazało się bardzo proste, choć pewnym ułatwieniem była jazda w specjalnie przygotowanej rynnie śnieżnej. Najważniejszym obowiązkiem kierowcy było odpowiednie używanie hamulca nożnego(w połowie trasy zamieniliśmy się z Króliniem miejscami). Z hamulca musieliśmy korzystać właściwie co chwilę. Jego przydatność była jadnak kluczowa na samym starcie. Psy ruszały z taką energią, że aby nie wypaść z sanek, przez pierwszy kilometr należało jechać na maksymalnie wciśniętym hamulcu.
Po zakończeniu biegu wszyscy, a więc i ludzie i psy doczekały się zasłużonego posiłku. A potem był czas na zabawę z psami. Milusińskie przytulaki. Kiedy psiaki łasiły się do nas, tak bardzo szukając naszej atencji, zrozumieliśmy ostatecznie, że bieganie w zaprzęgu, dla Husky, to czysta zabawa i przyjemność, a nie męczące zajęcie, wymyślone przez egoistycznego człowieka. Kto nie miał jeszcze okazji, musi spróbować jak tylko nadarzy się sposobność. Dog sledging podobnie jak wszystko inne w Finlandii, nie należy do taniej atrakcji. Warto jednak choć raz w życiu poczuć tą siłę i energię emanującą z kilku małych piesków, ciągnących ciężkie sanie, z równie ciężkim ładunkiem:-)
Laponia zimą to niezwykle atrakcyjna i urocza kraina. Może i ciężko się tam dostać, a wyjazd nie należy do tanich, jednak warto. Piękne widoki, praktycznie nie skażonej cywilizacją przyrody. Mnóstwo atrakcji i dla tych, którzy wolą aktywnie spędzać czas, jak też dla tych z większym poziomem wewnętrznego lenistwa. Dla tych co chcą zakosztować narciarstwa biegowego, Laponia to kraina wręcz stworzona dla nich. Mnóstwo, świetnie przygotowanych, raczej łatwych i niezbyt wymagających technicznie tras tylko czeka.