Od 3 w nocy budzimy się co godzinę ze względu na różnice czasu. Pozwolenie sobie na niespanie o tej porze spowoduje odcięcie mi prądu o 20:00, a plany na cały dzień są ambitne. Ostatecznie udaje się drzemać do 6:00. O 7:00 wschód słońca wróżący ładną pogodę.
Śniadanie po amerykańsku czyli jajecznica z proszku, spalony bekon i wielkie tosty.
O 9.30 wyruszamy w miasto. Atlanta skomunikowana jest niewielką siecią metra o miłej nazwie MARTA.
Po 10:00 docieramy do pierwszej atrakcji: Georgia Aquarium – największe na świecie akwarium. Nie jestem fanatykiem takich miejsc ale to robi ogromne wrażenie. Jest naprawdę ciekawie.
Pływające nad głowami trzy gigantyczne rekiny wielorybie oraz wielgachna manta budzą podziw. Są fenomenalnie piękne.
Oglądamy mnóstwo wodnych zwierząt. Od meduz po białuchy.
Bierzemy nawet udział w pokazie akrobacji delfinów. Jest śmiesznie jak specjalnie walą tylnymi płetwami w wodę by totalnie ochlapać pierwszych 10 rzędów publiczności. Jednego numeru w ogóle nie wykonują bo jak tłumaczy trenerka po prostu zwierzakom się nie chce. Są jednak na to przygotowani i zapraszają inna grupę delfinów, która chętnie chwali się przed szeroką publicznością chyba z dziesięciometrowymi skokami. Podobno nie zmusza się tu żadnego stworzenia. Jak nie chcą się już bawić to odpływają i już.
Druga atrakcja to zupełnie nieopodal centum Coca-coli. Szału nie ma ale w sumie nie żałujemy. Można się było opić do bólu colą i innymi koncernowymi napojami przy stoiskach podzielonych na różne regiony świata.
Pózniej czeka nas miły spacerek w słońcu przez downtown. Dostrzegamy urodę tego miasta. Z jednej strony to gąszcz wieżowców, z drugiej harmonijna przestrzeń. Szerokie ulice i chodniki. Sporo drzew i innej roślinności. Do tego absolutna czystość i bardzo ciche auta. Naprawdę przyjemna przechadzka.
Dochodzimy do kultowego budynku CNN gdzie w jego patio znajduje się mnóstwo restauracji, raczej fastfoodowych. Akurat to czas na lunch więc pochłaniamy burgery.
Patrzę na ludzi i stwierdzam, że oni kompletnie nie zwracają uwagi na pilnujące warunki atmosferyczne. Jedni w kurtkach i czapach jak my, inni w klapkach czy espadrylach. Zdarzają się też przypadki w krótkich spodenkach…
Czas mamy dobry więc decydujemy się jeszcze odwiedzić centum pamięci Martina Lutera Kinga. Jutro są jego urodziny więc jest sporo odwiedzających. Zdjęcia, filmy i zbiór faktów z jego życia przypomina o trudnych momentach tego kraju, pełnego różnorodności kulturowych i rasowych. Ja widzę w tych ludziach tolerancje i otwartość na inność. Taki świat kocham.
Widzimy jeszcze dom gdzie urodził się Luter King. Nie udaje się wejść do kościoła baptystów gdyż trwają przygotowania do jutrzejszego święta.
Dzień kończymy potwornie mięsną ucztą w brazylijskiej restauracji. Do hotelu zawozi urocza Afroamerykanka – kierowca wszechpanującego ubera.