Do Nowego Orleanu wjeżdżamy po zachodzie słońca. Miasto praktycznie otoczone jest wodą, nad którą musimy rzecz jasna przejechać. Wychwalamy pod niebiosa gigantycznie długie i strome mosty, co zemści się na nas w dalszej części tej opowieści.
Hotel położony jest w dzielnicy French Quarter, do którego musimy dojechać wąskimi i zatłoczonymi uliczkami co nie jest zbyt popularnym zjawiskiem w Stanach. Obserwując otoczenie jeszcze z auta czujemy, że czekają nas świetne dwa dni i noce.
Kolacja obowiązkowo w restauracji z kuchnią kreolską. Brzmi świetnie. Wybieramy zatłoczony lokal zakładając, że musi być smacznie. Wystrój z czasów secesyjnych. Uwielbiam przenosić się w czasie, a to miejsce na to pozwala. Zamawiamy co szef w karcie poleca: jambalaja, gumbo i inne dziwnie brzmiące specjały. Następuje punkt kulminacyjny, przemiła kelnerka Jenny wnosi potrawy, a nam miny lekko rzedną. Przecież nie zamawiałam białej kiełbasy!
Czarna papka w miseczce nie wyglada jak sałata.
Ale nie tracimy entuzjazmu. Pierwsze kęsy i mówimy dobre, dobre ale po dziesiątym jakoś wszystko rośnie. Kiełbasa okazuje się być powiedzmy białą kaszanką, wszystkie podane papki maja w sobie rozgotowany ryż i czerwoną fasolę z puszki. Przypraw zero. Stwierdzamy ze Słonikiem (żeńska część pary naszych towarzyszy), że spokojnie mogłybyśmy mieć restauracje kreolską i w niej gotować.
Co by złego nie powiedzieć głód zostaje zaspokojony i nadchodzi czas na muzyczną ucztę.
Cała dzielnica to uliczki gęsto zabudowane kolorowymi kamienicami w hiszpańskim stylu.
Trwa karnawał więc bawiący się tłum wygląda wystrzałowo. Kolorowe włosy, maski i obowiązkowo odpustowe, plastikowe sznury korali. Oczywiście wszystko można kupić na miejscu.
Jesteśmy na Bourbon street. Knajpka przy knajpce. W każdej głośna muzyka live. Nie wiemy, do której wejść. Przyciągają nas dęte dźwięki czarnoskórych muzyków. Jest stolik, są drinki, jest jazz… Frontman jakby w za dużym, łososiowym, dość znoszonym garniturze wykonuje dziwne ruchy to grając na trumpecie, to śpiewając. Jest perkusista o twarzy tak odległej i zatopionej we własnych dźwiękach, że nie jestem pewna czy wie gdzie jest. Do tego trzeci Afroamerykanin z puzonem i Azjatka przypominająca Yoko Ono, grająca tło na fortepianie. Wszyscy swietnie się bawią. Po koncercie lider przechodzi się z wielkim słojem po sali, a my wkładamy po kilka dolarów.
Potem kolejna i kolejna knajpka. Rożna muzyka, różni wykonawcy. Niestety o północy większość miejsc gaśnie, a my rozochoceni musimy na dziś zakończyć to wspaniałe muzyczne doświadczenie.
W kolejnym dniu czeka nas wiele atrakcji. Zaczynamy od zwiedzania plantacji trzciny cukrowej noszącej nazwę Laura. W czasie półtoragodzinnej wycieczki zwiedzamy cała posiadłość francuskich kreoli pochodzących z początku dziewiętnastego wieku.
Przewodniczka dość zrozumiałą dla nas angielszczyzną opowiada trzypokoleniową przebrzydłą historię właścicieli. Wiemy z filmów jak strasznie przesrane mieli czarni niewolnicy i jakimi kreaturami byli biali. Ale jak się tam jest, chodzi po zamożnym wielkim domu, widzi ogrom plantacji, rejestry niewolników (a było ich tam czterystu) i słucha jak to pani domu znaczyła ich wypalając inicjały na policzkach to jeszcze bardziej wpadam w przerażenie, uświadamiając sobie jak marną istotą jest człowiek.
A te wielkie, stare drzewa tam wtedy stały i wszystko obserwowały. Aż mi wstyd.
Zanim udamy się na drugą część dzisiejszej wycieczki udajemy się na lunch.
Obiecujemy sobie nigdy więcej kuchni kreolskiej. I trafiamy na… kajeńską. Ciut lepsza 🙂
Niedźwiedź powiedziałby mimry z mamrami, a Słonik kocie gówno z czosnkiem.
Z pełnymi brzuchami jedziemy do LaPlace, miejsca gdzie wskakujemy na jednopokładową jednostkę pływająca ze stali nierdzewnej (jak zauważył Jastrząb (męski osobnik wspomnianej wcześniej pary)) i z zakręconym kapitanem wypływamy w głąb mokradeł poprzecinanych licznymi kanałami.
Celem miało być oglądanie aligatorów ale wiemy, że przy tej temperaturze otoczenia nie ma szans.
Pocieszamy się szopami chodzącymi przy brzegu, ptactwem i jedną sarną.
Niestety robi się coraz zimniej, a nasz przewodnik cały czas nawija (kompletnie go nie rozumiemy) i nie zamierza skrócić ani o minutę tej skazanej na niepowodzenie wyprawy. Wszyscy turyści szczękają zębami, a ten wyciąga eksponat za eksponatem przy okazji kierując tą łodzią. To żywe raki chłopczyka i dziewczynkę żeby pokazać w jaki sposób się rozmnażają, to futerko z nutrii, a na koniec z lodówki turystycznej małego, żywego aligatora ubranego w ludzką skarpetkę. Wszyscy muszą go wziąć na ręce. Obowiązkowo. Bez tego nie zawróci.
W cztery sople wracamy do hotelu. Potem wymarsz w miasto. Plan ten sam co wczoraj czyli kolacja i koncerty. Tym razem kierujemy się w inną cześć dzielnicy, na Frenchman Road. W grę wchodzi tylko stek. W sumie zaliczamy trzy koncerty: folk z delty Missisipi, quartet jazzowy z klarnetem i Kris Tokarski na pianinie.
Wracamy w marznącym deszczu, o nadejściu którego wszyscy trąbili i przed którym wszyscy się przestrzegali. Nie rozumiemy dlaczego.
Wstajemy rano, plan śniadanie, zwiedzanie najstarszego cmentarza i wyjazd. Sprawdzamy w GoogleMaps trasę, a tu fuka. Wszystkie mosty zamknięte z powodu oblodzenia. Nie ma jak wyjechać. Nie ulegamy panice. Idziemy coś przekąsić. Potem spacer na wspomniany cmentarz. Na uliczkach jakość strasznie pusto.
Temperatura -7 ale słonecznie. Docieramy do bramy cmentarza, a tu kłódka. Żeby i to miejsce zamknąć z powodu warunków atmosferycznych?! Czy jego mieszkańcom coś jeszcze może zaszkodzić?
Wracamy przez Jackson Squere. Jest katedra z figura polskiego papieża. W tym słońcu wgląda tu jak w Madrycie.
Trafiamy na otwarty bar wiec wstępujemy na hot butter rum. Pychotka. Barman jest tak szczęśliwy widząc nas, jedynych klientów w dniu dzisiejszym, że pierwsza kolejka jest na koszt firmy. Wypijamy jeszcze tradycyjna amerykańską lurę. Tu się teraz mówi na pożegnanie stay worm i te słowa słyszymy wychodząc.
Potem zaliczamy hotdogownie. Wybór ogromny.
Wyjazd z miasta zajmuje nam z godzinę pomimo praktycznie zerowego ruchu na drogach. Wszystkie te wspaniałe, stonożne mosty są totalnie oblodzone i nie ma mowy by je otwarto w krótkim czasie. Tu takie temperatury i śniegi podobno występują raz na pięć lat. Drogowcy nie są jak u nas zaskoczeni. Oni po prostu nie mają aut do solenia dróg.
Na szczęście znajduje się jeden bezgarbny stary most, którym powoli wydostajemy się z tego cudownie muzycznego, pełnego rozbawionych ludzi i świetnej architektury miasta.