Gdyby nie fakt, że zostałam przymuszona do urlopu przez swojego pracodawcę (!!!), nie byłoby Malty. Dzień po ustawowo wolnym Bożym Ciele firma nie pracuje więc należy wziąć urlop. U Szwedów działa tzw. bridge zatem nie mamy dylematu, trzeba gdzieś wyskoczyć.
Wybieramy Maltę, bo tam nas jeszcze nie bylo, a poza tym Niedźwiedź znajduje doskonale nam pasujące bezpośrednie połączenie Ryanaira. Tydzień przed wylotem deklarują się przyłączyć nasi przyjaciele z moim chrześniakiem, a zarazem ich trzyletnim synkiem. Jak dla nas szykuje się zupełnie nowe doświadczenie czyli podróż z dzieckiem. Biorąc jednak pod uwagę, że z doświadczenia wiemy, iż wakacje ze Słonikiem i Jastrzębiem zawsze pełne są dziwnych przygód, bardzo się cieszymy z takiego rozwoju sprawy.
Sprawdzony rentalcars podpowiada nam wynająć na miejscu w dobrej cenie auto z firmy Golden Cars. Niestety na lotnisku okazuje się, że zamiast zarezerwowanego Peugota Partnera (odpowiedni rozmiarem dla czterech sztuk rosłych zwierząt i małego Trąbka w foteliku) dostajemy Citroena Cactusa. Auto porażka w upalnym mieście. Klima wieje tylko na kierowcę, a z tyłu okna otwierane jak ongiś w fiacie 126p. Do tego na fotelik trzeba czekać 2h choć mówią, że za moment będzie. Oszczędność również okazuje się złudna. Widząc jak obsługa odbierając auta od klientów wciska im każdą starą rysę na aucie wyliczając ile to będzie kosztować, zmuszeni jesteśmy zabrać pełne ubezpieczenie. Definitywnie nie polecamy tej firmy.
Na naszą bazę noclegową Niedźwiedź wybrał Sliemę. Zatłoczone miasteczko nad morzem. Innych na Malcie i tak nie ma 🙂 Nasza gospodyni mówi, że i tak nie ma jeszcze sezonu więc jest relatywnie mało turystów. W szczycie na wyspie przebywa dwa miliony osobników, z czego jedynie 300 tysięcy to mieszkańcy. A będzie jeszcze gorzej gdyż budują się kolejne hotele, a wraz z nimi miejsca noclegowe dla coraz większej liczby napływowej obsługi. Znane tu szkoły językowe przyciągają nie tylko młodzież, by połączyć przyjemne z pożytecznym. Szczególnie wieczorami widać ten przyjemny aspekt cieszących się wolnością młodych ludzi.
Bez wzgledu na wszystko, bardzo nam się podoba. Stare kamienice z kolorowymi okiennicami i obowiązkową werandą.
Spacerując kamienną plażą zachwycamy się wyciętymi basenami w wulkanicznej skale.
Temperatura morskiej wody jest wprost idealna w takie upały.
Pierwsza wycieczka to stolica czyli La Valetta. Docieramy tam w 15 minut promem. Jest to wynurzone z wody wzgórze porośnięte jasnymi kamienicami, poprzecinane uliczkami i placami.
Najważniejszy i najwyższy punkt to bogato zdobiona katedra.
Kolejnego dnia wybieramy się na wyspę Gozo.
Zaraz po przybyciu promem przesiadamy się na łódkę chcąc zobaczyć słynną niebieską lagunę na wysepce o nazwie Comino. Krystalicznie czysta i turkusowa woda wyznacza cel.
Dopływami, miejsce urocze niestety pełne turystów.
Nie odmawiamy sobie jednak przyjemności i przeciskamy się.
Po obniżeniu temperatury ciała do 36,6 wracamy na Gozo. Zwiedzamy w Victorii Cytadelę.
Następnie jedziemy zobaczyć Azure Window nad zatoką. Na miejscu dowiadujemy się, że pietnastometrowy łuk rozpadł się w zeszłym roku w wyniku sztormu. Miejsce i tak jest warte zobaczenia, a przede wszystkim zanurzenia się.
Z uwagi na rosnący problem zdrowotny Słonika musimy wracać, choć w planach bylo jeszcze kilka miejsc w tym Saltpans i świątynie starsze niż Stonehenge. Mówiłam, że będą nieoczekiwane zwroty akcji 🙂
Zatem kolację jemy sami w St. Julian’s. Walking distance od Sliemy. Na dzis wybieramy maltańską kuchnię. Niedźwiedź wybiera obowiązkowego tu fenka czyli duszonego królika.
Ja z wiadomych względów nie mogę i na znak protestu zamawiam danie wegetariańskie. Dostaję pysznego bakłażana z kminem rzymskim, za którym przepadam.
Ryzykujemy i wybieramy lokalne czerwone wino. Uprzedzamy, że lubimy ciężkie i pełne. Ku zaskoczeniu właśnie takie dostajemy.
Rano okazuje się, że zdrowotny problem przyjaciela lekko odpuścił, zakupione w maltanskiej aptece leki zadziałały, zatem kontynuujemy zwiedzanie, w tym kulinarnie rozkoszujac się świeżymi owocami morza, popijając lokalne, naprawdę dobre wino.
Na początek rozdzielamy się jednak. Mały Trąbek z rodzicami jedzie do Malta National Aquarium, a my autobusem 51 przystanków do Miasteczka Rabat, zobaczyć katakumby
i „dom Romana” z mikroskopijną terakotą.
Spotykamy się Mdinie, normańsko-barokowym (cokolwiek to znaczy) mieście, niegdyś stolicy Malty.
Dla mnie to gęsto zbudowane piaskowe domy otoczone wysokim murem i fosą. Rzecz jasna bardzo ładne. Znów kolorowe drzwi z ciekawymi klamkami.
Ostatnim punktem na dziś ma być wioska Popeye’a.
Tu kręcono film z Robin Williamsem w roli głównej. Jesteśmy z Dominikiem zachwyceni.
Wśród atrakcji jest pacynkowy teatrzyk, na którym jesteśmy jedynymi widzami. Siedząca obok nas żona Popeye’a zachęca do rozmowy z mężem. Nasz mały podróżnik jest trochę przestraszony i mówi, że chce wyjsc: na pole (to w połowie góral więc ku mojej dumie nie używa słowa dwór). Popeye rzecz jasna mówi tylko po angielsku i rozumie, że Dominik mówi „porridge”. Próbuje jakoś to interpretować ale po drugim komunikacie „pole” słyszy boring, zatem wychodzi boring porridge. Wszyscy w tej samej chwili decydujemy, że musimy wyjść z teatru 🙂 Na szczęście to nie koniec niespodzianek w tej filmowej wiosce.
W dniu wylotu mamy w planach jeszcze świątynie Hagar Qim Temples z 3600 r pne.
Niestety wczorajsze wino i optymizm rozłożyły Słonia na łopatki. Trzeba szukać lekarza. Wszystkie znaki na niebie i ziemi prowadzą nas do szpitala Świętego Jamesa. Chory widząc na drzwiach napis „Private Hospital” obawiając się bankructwa odwraca się na pięcie. Na szczęście uszaty przyjaciel łapie za trąbę i wciąga siłą perswazji, czytaj rozkazem do budynku. Klimatyzowane i eleganckie przestrzenie wabią chorego. Dowiadujemy się, że jest kolejka na godzinę czekania. Obie wiemy, że godzinę znaczy minimum dwie. Rozdzielamy się zatem ponownie.
Reszta uczestników wycieczki udaje się na rejs statkiem wokół Grand Harbour. W półtorej godziny opływamy całą okolicę poznając zarówno turystyczne perełki jak i przemysłową stronę Malty.
Po dwóch godzinach odbieramy zadowolonego pacjenta. Opieka lekarska okazała się doskonala. W czasie pobytu poza konsultacją lekarską wykonano szereg badań laboratoryjnych, usg i przepisano antybiotyk. Cała impreza kosztowała 48€, co oczywiście odda ubezpieczenia.
Na koniec luch i owoce morza na każdy sposób w Marsaxlokk, miastekczu oddalonym od lotniska o kwadrans jazdy autem.
Opaleni i najedzeni wracamy do domu. Rozważamy w przyszlosci turystykę medyczną do tego kraju 🙂