Po wyspie auto prowadzi się nadwyraz przyjemnie. Piękne zielone widoki. Gigantyczne pastwiska, lasy, góry.
Drogi są w bardzo dobrym stanie, a ruch mały. Maksymalna prędkość to 100km/h. I prawie nikt jej nie przekracza, i prawie nie ma policji.
Jak wszyscy wiemy prawie nie znaczy wcale.
Z Auckland jedziemy na półwysep Coromandel. Poza opisanym wcześniej lasem, jest i plaża jak to na półwyspie bywa.
Pływamy kajakiem z Hahei do Cathedral Cove.
W cenie trzy godzinnej wycieczki jest kawa na plaży sporządzona przez naszego przewodnika.
Po kajakach udajemy się na pobliska plażę, Hot Water Beach by wykopać sobię dziurę w pisaku i zagrzać kuper.
Jak dla mnie wybijąca woda jest piekielnie gorąca. Woda w morzu z kolei zbyt zmina. Nie dogodzisz.
Kolejną atrakcją są ciepłe źrodła i gejzery Te Puia w okolicach niepowalającego miasteczka Rotorua.
Jest i las Redwoods Whakarewarewa Forest z przywiezionymi przez osadników drzewami sekwojowymi, gdyż dostojne Kauri wycięli dosłownie wszystkie w pień.
Dla chętnych trasy rowerowe.
20 km dalej, w Wai-O-Tapu podziwiamy nieustannie gotujacą się ziemię.
Kolejnym punktem na wyspie północnej miał być trekking po wulkanie, tzw. Tongariro Alpine Crossing (filmowy Mordor). Niestety nieustający deszcz i mgła każe nam zmienić plany. W lokalnej prognozie pogody odnajdujemy słońce na wschodnim wybrzeżu i postanawiamy tam pojechać.
W Havelock North wypożyczamy rowery i wzdłuż rzeki Tukituki pedałujemy w stronę morza,
by tam zatrzymać się w jednej z kilku winnic. Wybieramy najlepiej brzmiącą nazwę i oddajemy się wine testing menu.
Noc spedzamy w Napier, mieście w stylu art deco.
Wbrew nazwie tego miasta, wieczorem tylko jedna butelka lokalnego wina.
W kolejnym dniu zmierzamy do Wellington choć z wolna gdyż czeka nas tam ulewa.
Po drodze zatrzymujemy się w Pukają Mt Bruce National Wildlife Centre by zobaczyć najważniejsze zwierzę w tym kraju czyli kiwi (ze wzgledu na ciemność panujacą w terrarium, zdjęcia nie będzie). W zamian inny ptaszor.
A potem w deszczu przez góry mkniemy do stolicy.
W pochmurne i mokre popołudnie probujemy choć troche poznać Wellington.
Na koniec bardzo ciekawe muzemu narodowe Te Papa. Jak zwykle wychodzę pełna emocji i przemyśleń, załamana beznadziejnością człowieka, który zniszczył tą i tak przepiękną wyspę
i wściekła na nasze polskie chrześcijaństwo widząc co Nowa Zelandia potrafiła zrobić i robi dla przybyszów w potrzebie (generalizuję oczywiscie, nie chcę urazić jednostek). Ale nie będę się tu rozwodzić na ten temat bo to nie miejce.