Nowa Zelandia miłośnikom pieszych wędrówek oferuje tzw. 10 Great Walks. Niedźwiedź organizator wybiera nam trzy z nich. Tongariro Alpine Crossing, z którego przez pogodę musieliśmy zrezygnować, drugi Abel Tasman Track pokonujemy częściowo, kilka godzin marszu plus kajaki. Ostatni, Routeburn Track mamy przejść w całości, trzy dni wędrówki. Z miejscami noclegowymi nie było łatwo, z trzymiesięcznym wyprzedzeniem udało się zarezerwować pierwsze zakwaterowanie w pokoju zbiorowym, drugą noc mamy spędzić pod namiotem.
W pełnym rynsztunku wyruszamy ok godz. 14:00 czasu +12 CET.
Dwie godziny niemalże po płaskim terenie marszem przez las.
Ostatnią godzinę czeka nas strome podejście.
Routeburn Falls Hut położone jest między skałami i oczywiście przy wodospadzie.
Wieczorem wszycy przybysze zostają przywitani przez panujacego tu pracownika Departament of Conservation Parku Narodowego Mt. Aspiration. Poza wskazówkami gdzie uciekać w wypadku pożaru, który jeszcze nigdy sie tu nie wydarzył, otrzymujemy informacje z prognozą pogody. Jutro ma padać, znaczy śnieg, temperatura poniżej zera. Jak będzie niebezpiecznie to zamknie szlak. Niech to szlag…
Dla nas nie ma odwrotu. Nasze auto za wcześniej wniesioną opłatą zostanie jutro bądź pojutrze odwiezione do końcowego punktu wycieczki, nie ma zasięgu ani wifi więc nie mamy kontaktu z firmą od relokacji naszego pojazdu.
Trudno, i tak musimy czekać do rana na następne wieści o pogodzie.
Dalej następuje self service czyli lepiej gotujacy przedstawiciel rodziny przygotowuje wieczorną strawę.
Konsumpcja z miłym widokiem na dolinę.
O deszczowym poranku dowiadujemy się, że przełęcz na którą się wybieramy jest otwarta. Będzie jednak padał śnieg, a popołudniu dojdzie jeszcze silny wiatr.
Nie mając zbytnio wyjścia, i tak pełni optymizmu i zadowolenia ruszamy dalej.
Jak nie widać, jesteśmy otoczeni pięknymi górami.
Pomimo 6 godzinnej drogi zaczynamy rozważać tylko krótki przystanek we wcześniej planowanym miejscu noclegu i dalszy 5 godzinny trekking gdzie teoretycznie powinno być nasze auto.
Widok jeziora zwiastuje dojście do przełęczy Harris Saddle, gdzie schron i chwila przerwy.
Po krótkim przystanku, ruszamy dalej we mgle z chwilami przejaśnień.
W chwili zwątpienia
ukazuje nam się kolejne jezioro, a nad nim MacKenzie Hut i nieopodal nasze miejsce noclegu czyli MacKenzie campsite.
Z wigorem choć dalej niepewnym planem wchodzimy w magiczny las.
Szybko docieramy do schroniska i zaczyna się dyskusja co dalej.
Ja raczej chcę zostać, Niedźwiedź raczej iść dalej. Nikt jednak nie chce wziąć na siebie konsekwencji błędnej decyzji zatem żądne z nas nie upiera się przy swoim. To znacznie gorzej.
Ja nie chcę ryzykować Niedźwiedziem w hipotermii gdyż nasze śpiwory, które przytaszczyliśmy tutaj nadają się na wiosnę, zgodnie z aktualnie panującą na tej części globu porą roku.
Niedźwiedź natomiast nie chce nieść plecaka, a na nim Królika ze swoim niewiele mniejszym plecakiem gdy w dziesiątej godzinie marszu duracellki się wyczerpią. No i może nie być jeszcze auta na końcu.
Naiwnie postanawiamy zapytać o miejsce w pokoju zbiorowym. Urocza Pani Helen, rządząca tu dziś pyta mnie, a dlaczego nie chcecie zostać na kempingu? Ja jej odpowiadam, że mróz ma być, a jak nie ma miejsca w chacie to my idziemy dalej. Ale jak to, nie macie namiotu? No mamy. Tzn. macie tylko tropik? No nie, mamy normalny namiot. To śpiworów nie macie? No mamy. Nie chciałam już się wygłupiać z dalszym dialogiem. Helen kategorycznie stwierdza, żebyśmy się nie mazali (to moje wolne tłumaczenie jej niezrozumiałej mi do końca wypowiedzi). Poza tym informuje, że na kampingu jest kuchnia i toaleta (tego zdania jestem pewna). Idźcie szybko rozbić namiot póki nie pada.
Jako Beskidzka Góralka stwierdzam, że nie ma co dalej robić sobie obciachu, a Polski Niedźwiedź postanawia nie popaść w sen zimowy pomimo panującej aury.
Człapiemy nawet nie w deszczu na oddalony o 10 minut campsite.
Kuchnia jest.
Zaczyna się niespodziewanie wypogadzać więc w radości rozbijamy nasz schron przed nocnymi ekstremami.
Idziemy na spacer nad jezioro,
a później zobaczyć split rock.
W między czasie przybywa kilku sąsiadów.
Jako ostatnia dołącza do grupy nieustraszonych miłośników natury Amerykanka i rozbija swój „namiot”…
Kolacja i zasypiamy.
Budzą mnie rano dziwne dźwięki. Jakby jakieś małe stworzonka zrobiły sobie zjeżdżalnie z naszego namiotu.
Hmm, trzeba wychylić nos.
Już wszystko jasne, to śnieg spadał z naszego gniazdka.
Niestety wszystko co dotykało ścian jest mokre. Albo odparowaliśmy tyle wody albo ubijający się pod ciężarem tropik zmoczył wewnetrzną powłokę.
Nic to, nikt nie zamarzł, nawet Amerykanka wstaje wesoła. Singapurska rodzina dalej sztuk cztery, Kanadyjczycy, Europejczycy i dwaj weseli ciut starsi tubylcy robiący sobie tygodniowy survival.
Po śniadaniu ruszamy.
Jakby to opisać delikatnie, pada coraz bardziej.
Po drodze mijamy wielki wodospad.
Po pięciu godzinach pojawia się zieleń, a śnieg zmienia się w deszcz.
Przed 13.00 docieramy do parkingu.
Auto jest!
Nawet nam Easyhike zostawił w samochodzie laurkę.
Jedziemy dalej ale nasze mokre plecaki wraz z zawartością proszą nas by następny nocleg nieco zapgrejdować i z opcji dormatory wziąć lodge.
Nie pytam Niedźwiedzia za ile ale wiem, że dziś wyśpię się jak w domu, a szczęśliwe plecaki wyschną.