Tak naprawdę nie chodzi o to żeby na przekór ale żeby było szybko i efektywnie. Kto ma mało urlopu musi szukać miejsc, w których da się nazjeżdzać w weekend jak w tydzień.
Tym razem w piątek wieczorem czeka nas lot do Zurichu ze sprzętem narciarskim w cenie biletu, co definitywnie ucisza nasze wyrzuty smumienia pt. puszczamy wszystko co mamy 😉
Na szwajcarskim lotnisku wsiadamy w pociąg i około godziny 23 jesteśmy w Churze. (Chur czyta się jak chór, więc nawet nie trzeba się wysilać w kasie biletowej chcąc wymówić śpiewnie brzmiącym niemieckim nazwę naszej destynacji).
Chur to miasto u podnóża Alp, co naocznie potwierdza się o poranku.
Żwawo maszerujemy na pociąg do Arosy albo autobus do Lenzerheide, w zależności co pierwsze pojedzie.
Nie po mojemu szybciej pojawia się autobus, ja lubię być ekologiczna 😏
W 30 minut jesteśmy przy gondoli i ruszamy w upragnione narciarsko-snowboardowe szaleństwo.
Żeby tradycji stało się zadość, są przygody. Utykamy na 40 min w kolejce kabinowej. Tuż przed stacją wysiadkową wagon (mieszczący 58+1 osób) zatrzymuje się. Podawane komunikaty przez krótkofalówkę Panu +1 są w języku nam niezrozumiałym, zatem pozostaje jedynie obserwować reakcje mimiczne bardziej ogarniętych od nas narciarzy. Raczej się uśmiechają więc my też mamy nieszczery ubaw po pachy. Ostatecznie wracamy w dół. Tyle z wyjazdu na najwyższy szczyt Rothorn (2865m).
Dalsza część dnia jednak mija nam wspaniale, również dzięki lokalnym przysmakom
i napitkom.
Do Arosy docieramy inną kolejką linową.
Tras jest sporo, pogoda słoneczna więc czego chcieć wiecej…