Przed wyjazdem Monika, koleżanka znająca mnie od wielu lat pyta, ale co Ty tam bedziesz robić w tej Namibii przez cały urlop? Pyta ze szczerej troski, bo wie, że statyczny urlop to nie dla mnie. Cóż mogę odpowiedzieć – tylko prawdę: jeździć autem, oglądać wydmy i zwierzęta. – Ale trzy tygodnie???
No tak, też mam trochę obawy ale absolutnie polegam na Niedźwiedziu i nie zadaję pytań…
Jak już napisałam w kilku postach, trochę jednak się działo w tej Namibii, a Niedźwiedź na dowód popełnia wpis o uwielbianych przez nas zwierzakach (ETOSHA – kraina wspaniałości), zatem ja zajmę się krajobrazem, który zmieniał się jak w kalejdoskopie za oknem pędzącego po szutrach jeepa.
Sossusvlei – to miejsce, które najbardziej zwaliło mnie z nóg. Wiedziałam, że czekają nas wydmy ale mając okazję wcześniej widzieć te piaskowe góry na Saharze czy Gobi nie sądziłam, że tymi tak bardzo się zachwycę. Namibijskie wydmy są wściekle pomarańczowe, a kontrastując z bezchmurnym, intensywnie niebieskim niebem wyglądają jak z podrasowanego zdjęcia o mocno przesadzonym nasyceniu kolorów.
O wschodzie słońca wydmy też robią wrażenie.
Ale to nic w porównaniu do tego co czeka nas na końcu drogi w Parku Sossusvlei czyli Deadvlei. Mnie przez nazwę kojarzy się z amerykańską Dead Valley zatem nie spodziewam się niczego więcej jak spalonej słońcem, otoczonej łysymi górami doliny i śmiertelnego upału, którego nie zaznamy gdyż przejedziemy nią w klimatyzowanym aucie. Tu jednak jest inaczej. Trzeba wyjść i w temperaturze około 30 stopi (co nie jest tak dużo bo to dopiero wiosna) przejść po pomarańczowym piasku w głąb doliny kilkaset metrów. Na końcu ukazuje się powalający mnie widok.
Złowieszczy teren gdzie słońce wypalilo ostatnie oznaki życia. Ale to tylko pozory. Tok toka nic nie ruszy. Z uporem wykonuje swoją syzyfową pracę i próbuje udekorować wydmy biegając po piasku by zostawić ślady na wzór koronki z Koniakowa.
Z jednej stron to przerażający krajobraz wyschniętych kikutów drzew wyrastający z solniska, z drugiej jednak bardzo mnie ekscytujący.
Kolejnym kapitalnym miejcem jest Sandwich Bay, a bardziej droga do zatoki i atrakcje przewidzane w pakieci wycieczki. Moglibyśmy spróbować dotrzeć tu sami ale nie jesteśmy pewni swoich umiejętności prowadzenia auta w takim terenie i bierzemy przewodnika z tuningowanym autem na piaszczyste drogi albo raczej góry.
Jak już mowa o pustyni należy wspomnieć o Kolmanskop koło Lüderitz. To nieczynna dziś kopalnia diamentów i razem z nią umarłe miasto górników. Każdego dnia piasek coraz bardziej zakrywa to niegdyś tętniące życiem miejsce.
Do Cape Cross, położonej nad Atlantykiem zatoki prowadzi nas solna droga. W zachodzącym słońcu mieni się jak świeży asfalt choć zastanawia nas, co się z nią dzieje w czasie deszczu.
Spędzamy tu noc w hotelu niemalże u progu oceanu, a rano wybieramy się w odwiedziny do panujących w tej okolicy fok.
Spragnieni cywilizacji nocujemy w Walvis Bay, mieście położonym w zatoce Wielorybiej. O poranku celem jest Pelikan Point i kajakowanie.
Wystrzelony z ziemi czerowono – pomarańczowy masyw Waterberg. Tu można odbyć godzinny trekking na scięte góry by móc podziwiać zacny krajobraz.
Z ciekawych miejsc warto wymienić też Spitzkoppe. To zbiorowisko głazów zestawionych przez sily natury w łuki i labirynty.
Tubylec zostawił tu ślad w postaci malowideł, rzekomo mających ogromane znaczenie informacyjne, tzn. w którą stronę kierować się do wodopoju.
Na koniec kultowa droga prowadząca przez Skeleton Coast.
Sami nie wiemy czy nazwa szkieletowe wybrzeże to bardziej wraki statków czy ogromne wielorybie kości pozostawiane dawno temu przez poławiaczy oceanicznych gigantów.
Jeszcze jedna ciekawostka. Najwiekszy odkryty meteoryt, który spadł na ziemię.
W Namibii można za niewielkie pieniądze spędzić noc na kampingu albo wydać fortunę na pobyt w kolonialnialnej rezydencji. My zazwyczaj śpimy w tych tańszych mijscach (choć zupełnie komfortowych)
ale zdażają się i te ciut droższe.
Jadąc do Namibii obawialiśmy się trudności w przemieszczaniu się, braku wody i jedzenia.
Wszystko to nieuzasadnione lęki. Auto miało dwa baki paliwa w sumie na 130 litrów, na pace poza furą jedzenia kupowaną w większych miastach był wielki zbiornik na wodę, w lodówce podłączonej do instalacji samochodowej stale chlodziło się świetne wino (chenin blanc), a napotkani ludzie zawsze byli przyjaźni i chętni do pomocy. No może oczekiwali za to wynagrodzenia ale nie dziwi nas to bo na prawdę mają tu krucho w czasach pandemii.