Jawa skusiła nas swoimi czynnymi wulkanami. Miast staraliśmy się unikać bo nie są wyjątkowo urodziwe, a na dodatek są bardzo zatłoczone.
Na pierwszy ogień Bromo. Śpimy w raczej turystycznej wiosce położonej na wysokości 2200 m npm by nie musieć wstawać zaledwie po kilku godzinach snu w celu oglądania wschodu słońca ze szczytu. Wstajemy zatem „dopiero” o 4.15. Słońce zaczyna kolorować blade niebo od 5.00.
My już jesteśmy w punkcie obserwacyjnym i czekamy na nowy dzień, w którym mamy zobaczyć Bromo, a potem na niego wyleźć.
Drugim aktywnym wulkanem na naszej liście jest szalenie ciekawy Ijen. Ten ciągle dymi i wyrzuca siarkę, a w swym kraterze ma śmiertelne jezioro. Oczywiście znów musimy tam wspiąć się przed wschodem słońca co czyni mnie nieco nieszczęśliwą. Wyjazd z hotelu 24.00, 2.00 wymarsz. 4.00 mamy założyć maski gazowe i schodzić w dół krateru by w ciemnościach zobaczyć topiącą się niebieskim płomieniem siarkę.
Ale zaraz… Umiemy czytać, umiemy pytać.
Przewodnik mówi: tak, jest zakaz ale zapłaciliście mi to pójdę z wami na dół, turystów w zasadzie nie obowiązuje tutejsze prawo. Jedynie jakby się coś stało, wasze ubezpieczanie nie zadziała.
I co robimy? Wężyk włączonych czołówek mija nas tworząc oświetloną drogę w dół, do samego brzegu jeziora.
A my jesteśmy inni, odpowiedzialni i wyedukowani „safety first” przez nasze zachodnie korporacje, w których pracujemy. Nie schodzimy. Zatem o 4.30 stajemy na szczycie Ijen i oczekujemy na słońce. Jest trochę zimno ale w końcu pojawiają się pierwsze promyki. Z każdą chwilą jest przyjemniej.
Poza wulkanami, Jawa tryska wodospadami. Tumpak Sewu ogłaszamy najpiękniejszym spośród tych, które do tej pory widzieliśmy. Ale żeby do niego dotrzeć trzeba było przesiąść się na motor gdyż kilka miesięcy wcześniej powódź zerwała most.
Prócz widoku, w planie wyprawy jest zejście w dół i wizyta w jaskini. Tylko nikt nam nie powiedział, że będziemy cali mokrzy…
Innego dnia wybieramy się na wycieczkę rowerową „za miasto”. Jesteśmy bardzo zaskoczeni profesjonalizmem organizatorów, stanem rowerów i trasą. 30 km pomiędzy polami ryżowymi.
Z miast jedynie Malang przypada nam do gustu.
Wieczorna przejażdżka po centrum niebanalnym wehikułem, głównie z dziećmi 😉
Do naszego polubienia miasta Malang na pewno przyczynia się hotel w jakim zatrzymujemy się na kilka nocy. Nie żebym chciała być jakąś białą arystokratką w czasach kolonialnych, ale styl hotelu, obsługa i jakość serwowanych tu potraw przenosi nas melancholijnie w czasie.
I jeszcze ciekawostka. Dzięki studenckiej inicjatywie, smutne slumsy zamieniły się w atrakcje turystyczną. Młodzi pokolorowali całą osadę. Teraz za niewielką opłatą można wybrać się na ciekawy spacer i wypić lemoniadę w tęczowym otoczeniu.
Na koniec naszych wakacji lecimy do Jogokarty by zobaczyć jedną z najbardziej niezwykłych świątyni buddyjskich na świecie. Borobudur. Naczelny architekt na szczycie usadził 72 posągi buddy w jakby ażurowych dzwonach zwanych dagobami.
Przy okazji zwiedzamy hinduistyczna świątynię Prambanan, przypominającą nam nieco Angkor Wat w Kambodży.
Sama Jogokarta może nie jest piękna ale ma kilka ciekawostek.
eksponaty w muzeum narodowym
produkcja batików, czyli nakładanie wosku i kąpieli tkaniny w barwniku, który farbuje jedynie miejsca niepokryte warstwą wosku gotowe batikowe ubrania, nie omieszkaliśmy kupić koszuli i saron’u
lokalna taksówka targowanie jest tu obowiązkowe ale przelicznik indonezyjskiej rupi czyni wszelkie towary i usługi dość tanimi
Świetnie i ciekawie!