Godzina 22.00 idziemy spać do naszego małego pokoiku w baraku nr 27. Nie zakładamy, że uda się wyspać ale do głowy nie przychodzą nam takie przeszkody.

Godzina 22.10 nagle jak nie huknie mocno rozrywkowa muzyka, do tego tupot małych żółtych stópek w podrabianych adidasach i ryk na pełne gardła.

Jesteśmy w tzw. EBC czyli Everest Base Camp. 5.000 m n.p.m. Dla nas to szczyt marzeń stanąć oko w oko z Najwyższą i zobaczyć ją o wschodzie i zachodzie słońca oraz w blasku księżyca, szczególnie w tej mistycznej krainie, z której pochodzi Dalai Lama.

Jednakże jak słychać i widać, chińskie ministerstwo turystyki jak i jej narodowi konsumenci mają inne wyobrażenie o eksplorowaniu Tybetu. My kilka dni aklimatyzujemy się do nocy na takiej wysokości, a krajowi turyści po prostu zaopatrują się w „dezodoranty” z tlenem, które można w Tybecie kupić na każdym kroku albo wypożyczają bardziej profesjonalny sprzęt czyli butle i noszą je na grzbiecie.

Niedźwiedź wychodzi na zewnątrz za potrzebą, bynajmniej nie po to by zobaczyć tą dyskotekę pod gwiazdami, wśród ośmiotysięczników i w sąsiedztwie najwyżej położonego na świecie klasztoru Rongbuk Monastery, gdzie udaje nam się kilka godzin wcześniej wejść akurat w czasie buddyjskich modłów, posłuchać mantr i dźwięków tradycyjnych instrumentów, które mnisi nazywają modlitewną bronią.

Będąc wciąż pod wrażeniem otoczenia i buddyjskiego klimatu ujrzał DJ’a i „miłośników gór” na swoimi outside disco. Niestety nie ustalił czy skakali z tymi butlami na plecach czy jednak szprycowali się wcześniej tlenem, a potem poprawią po imprezie, żeby jakoś dociągnąć do rana. Nasza przewodniczka mówi, że taka impreza organizowana jest tu codziennie…

Piszę, że to noc w „tak zwanym” base campie bo ten prawdziwy został zamknięty gdyż rzekomo był zbyt blisko granicy i turyści tam często błądzili. Do tego nowego pociągnięto drogę Nr 318 z samego Szanghaju. Jak chwali się tu, to ponad 5000 km asfaltu.

Wiedzieliśmy jadąc tu, że nie będzie to kraj jak Nepal, a Chińska Republika Ludowa więc nie chcę narzekać czy krytykować. Po prostu byłam w szoku albo jestem zbyt sentymentalna….

Świadomie wykupiliśmy siedmiodniową wycieczkę po Tybecie bo wiedzieliśmy, że samemu nie da się tu powłóczyć i zorganizować sobie trekking by zobaczyć Czomulungmę i jej koleżanki Lhotse, Makalu czy Shishapangmę.

Pomimo pewnych zakłócaczy tego górskiego krajobrazu i tak jest pięknie.

Lhasa wciąż pełna jest pielgrzymów idących do swych świątyń buddyjskich. Często kładą się co kilka kroków na ziemi wykonując modlitewne ruchy.

Wieczorem serce Lhasy czyli Barkhor Street tylko zyskuje na swoim klimacie. Architektura starego miasta jest absolutnie wyjątkowa i choćby dla tego spaceru wśród mnichów, pielgrzymów i oczywiście przyjezdnych warto tu przybyć.

Wszystkie zabytki i ich wnętrza są odnowione i tylko czekają na mniej lub bardziej hałaśliwych turystów. Białych jest mało choć opisy atrakcji czy menu w restauracjach zazwyczaj są po tybetańsku, chińsku i angielsku.

W Lhasie zwiedzamy imponujący Palac Potala.

W czasie naszego całego pobytu nie znudzenie wchodzimy do każdego możliwego klasztoru, a w nim zachwycamy się świątyniami z bogatymi malunkami na ścianach posągami buddy, złotymi grobowcami Panchen Lamów i stupami. Wszędzie są mniszki i mnisi, którzy nadają temu wszystkiemu dodatkowych emocji, świadomości jak daleko jesteśmy od naszej cywilizacji, kultury i religii.

Jadąc małym busikiem z naszym kierowcą i przewodnikiem pokonujemy pięciotysięczne przełęcze, najczęściej ozdobione sznurami kolorowych buddyjskich flag, symbolizującymi niebo, chmury, ogień, ziemię i wodę.

Podziwiamy otaczające nas z każdej strony góry. Jesteśmy w samym sercu Himalajów, prawie dotykamy nieba.

Po drodze zatrzymujemy się przy imponującym lodowcu u zbocza góry Nyenchn Khangsar.

Po Lhasie, drugim największym miastem w Tybecie jest Shigatse, które dziś wyrasta wysokimi hotelami nieco ignorując tradycyjną niską zabudowę.

Na szczęście klasztory będąc największą atrakcją są tu regularnie odrestaurowywane i bardzo zadbane przez zamieszkujących ich mnichów i mniszki. Wizyta więc w Tashi Lhumbo Monastery znów jest dla nas fascynująca.

Po zwiedzaniu wnętrza wybieramy się na tzw. Kore czyli obejście całego klasztoru oczywiście zgodnie ze wskazówkami zegara przygotowaną do tego drogą wzdłuż murów z młynkami do modlitwy na całej swej długości. Oczywiście napotykamy tu wielu Tybetańczyków odmawiających mantrę i kręcących każdym z młynków.

W Tybecie na każdym budynku obowiązkowo zamieszczona jest chińska flaga, tybetańskiej nigdy tu nie widzieliśmy. Zakazana? Wydaje się też, że język chiński na każdym kroku wypiera lokalną mowę.

Mnie serce boli jak na to patrzę ale to nie ja tu mieszkam by ocenić czy niebywała infrastruktura drogowa z czternastokilometrowymi tunelami, niewiarygodna linia kolejowa poprowadzona przez wszechobecne tu góry, rozpędzona ekonomia, edukacja dostępna dla wszystkich czy opieka medyczna nie jest ważniejsza.

Oczywiście przyjechaliśmy tu też po to, by porozmawiać z Tybetańczykami i na własne oczy zobaczyć jak tu na prawdę jest.

Ten cel udało się nam zrealizować i wniosek mamy taki, że tylko Yaka to nie rusza…