Im dłużej jesteśmy w tym kraju, tym bardziej poddajemy się temu co do nas mówi i nam oferuje. Staramy się odrzucać niepotrzebne lęki i brniemy coraz bardziej w tą indyjską przygodę.
Wjeżdżając do Udajpuru już nam się podoba. Lokalizacja rewelacyjna, do tego jest na pewno czyściej niż w innych miejscach i pomimo ruchu na dróżkach jakoś jest „bardziej cywilizowanie”. Czasem tylko krowi placek trafi się pod nogami.
Po złapaniu oddechu w hotelu, pora na pierwsze rozpoznanie terenu.
Widzimy mnóstwo punktów oferujących masaże Auyurveda więc jednym porozumiewawczym spojrzeniem wiemy co dalej. Jednak gdzie wchodźmy to słabo mi się podoba. Jakieś kotary, klitki, ciemno, nie bardzo. Organizator wycieczki czyli Niedźwiedź nie ulega moim grymasom i za pomocą internetu wyszukuje najbardziej polecany salon w mieście. Idziemy. Przyjmuje nas młody chłopak, który prosi o chwile cierpliwością gdyż wuj właśnie kończy masaż i zaraz zejdzie do nas. Oczywiście grzecznie czekamy. Jesteśmy w Azji, czas nie ma znaczenia. Jednak już po 2 min schodzi WUJ. Długie siwe włosy, okular i dobry angielski. Nie dyskutuje z nami tylko każe podać dłonie. Napierw królicze łapy idą na pastwę tego intrygującego Hindusa. Wylicza wszystkie moje schorzenia, naciskając boleśnie w różnych punktach moich rąk. Potem Niedźwiadek. Też mu tam coś mówi o niedoskonałościach zdrowotnych i pyta mnie: czy on na prawdę jest taki emocjonalny i wrażliwy?! I cóż miałam powiedzieć… To koziorożec, taki z krwi, łez, smutku, radości i kości 🙂 Jak on to wyczuł w rękach Niedźwiedzia?
Akceptujemy cenę wyższa o 100% niż u niezachęcającej konkurencji i snujemy się za mistrzem wujem na pięterko. Dołącza do nas jakiś młodszy równie intrygująco prezentujący się mistrz, bo masaż odbędzie się symultanicznie obu obnażonych z chorób białasów.
Nie będę opisywać szczegółów, w każdym razie jest boleśnie, wyzwalane są jakieś dodatkowe energie, moce, czakramy i temu podobne. Mnie dopada Wuj, Niedźwiedzia młodszy mistrz. Udowadniają nam, że mamy nierównej długości nogi i potem nas naprostowują. Jakkolwiek by to nie brzmiało, wrażenia mamy pozytywne :-). Po ponad godzinie tortur wychodzimy ubożsi o 150 zł od łeba. Jeszcze mamy przez godzinę maszerować i pic dużo wody by się oczyścić z toksyn.
Na koniec dnia, idziemy coś przekąsić. Ja jestem jakoś dziwnie roztrzęsiona po tym masażu.
Poranek, z trudem otwieram oczy. Spuchły mi jak bile. Albo to sprawka Wuja albo nie wiem, woda, słońce, wiatr którego nie było? Niedźwiedź zdrów. Rusza kończynami. Wszystkiema. Śniadanie i w Udajpur. Najpierw wskakujemy pierwszemu napotkanemu kierowcy tuk tuka do trójkołowca i ruszamy na bazar dla lokalsów. Dla Niedźwiedzia, najlepszego z Chefów, na pewno w naszym domu, to absolutny must.
Kupujemy przyprawy. Będę miała któregoś zimowego, ciemnego popołudnia po pracy prawdziwe indyjską ucztę w domu. Będę płakać z tęsknoty.
Potem przesiadamy się na łódkę i tym razem widzimy to naprawdę urocze stare miasto z perspektywy wody.
Zanim jednak zasiedliśmy w motorowej łodzi, która miała odpływać za 5 min, a pojawiła się po pół godzinie od momentu zakupu biletów, podchodzi do nas młody chłopak i oferuje wycieczkę wokół jeziora i na wieś. Obiecujemy, że rozważymy. I to jest cudowne w tych ludziach. Nie żebrzą choć maja niewesoło. Oferują coś. Do tego nie są natarczywi. Chcą tylko do czegoś przekonać.
I to wszystko ma głębszy sens. Gdy kilka dni wcześnie byliśmy w meczecie w Ajmer, o którym już pisałam, pewien Muzułmanin chcący nam opowiedzieć kiła słów o zwiedzanym miejscu, powiedział mi żebym ufała, bo nawet gdy nas ktoś zawiedzie, nie możemy zamykać się na innych. Gdy to zrobimy, zaprzepaścimy okazję, którą przybliża nam „przeznaczenie” stawiając na naszej drodze osobę, której pisane jest dać nam dobro.
Opływany w 30 min jezioro Pichola za 15 zł od osoby ciesząc się słońcem i ciekawymi widokami.
Ali już na nas czeka na pomoście. Za 20 zł dajemy się porwać na 3 godziny.
Najpierw Ogrody Maharadży. To nie Wersal ale jest przyjemnie. Potem jedziemy brzegiem jeziora, Ali opowiada, że to najbardziej uczęszczanie miejsce dla Hindusów, tam gdzie nasz hotel to wszystko dla turystów zagranicznych. Potem jedziemy na wieś. Sterty chrustu przy drodze to przyniesione przez kobiety drewno z lasu. Ale nie chodzą w pojedynkę. W kilkadziesiąt idą rano lecz prowadzi je jedna, która sprawdza drogę, czyli zabezpiecza teren przed kobrami. Dobrze, że tego wcześniej nie wiedziałam, że one, te węże są tak blisko.
Potem widzimy wioskowy wodopój. Tu nie ma rzecz jasna wody z miasta. Na środku wiochy studnia, rura, kraniki i koryto. Kranów używają kobiety do napełniania dzbanów by pózniej nieść je na głowie do domu (co do diaska robią mężczyźni????, wiem! Jeżdżą metrem). A koryta są zarezerwowane dla wołów i psów, które całymi dniami włócząc się bez nadzoru mogą wpaść „na małego”.
Na koniec przechodzimy, a raczej przejeżdżamy pod wzorcowa chatę. Tu dowiadujemy się, że z krowiego shit robi się ciapati, a znich dom. I to świetny budulec bo odstrasza komary 🙂 Rzeczywiście rewe(o)la(u)cyjny.
Dalej mkniemy do sklepu z tekstyliami bo z nieprzymuszonej woli chcemy. Podobno to „organizacja”, która najpierw rozwozi kobietom materiały, farby itp, a potem zwozi wyroby gotowe. Kasę dzielą.
Prawda, nieprawda kupujemy sporo. Za 800 zł (można było jeszcze pewnie trochę ponegocjować) wymarzony ale wcześniej nieodnaleziony ogromny patchwork na łóżko, świąteczny obrus na wielki stół z ośmioma serwetkami, dwie pary spodni i apaszkę. Wszystko ręcznej roboty, może.
Zadowoleni (szczególnie ja 😁) kontynuujemy zwiedzanie okolicy. Krótka wizyta w Art School. Uczą tu dzieci malować, próbując przekazać odwieczne rzemiosło tej wioski swym latoroślom. Te niechętnie ale podobno się uczą.
Teraz przerwa na lunchu. Ma byc niedrogo, a dobrze. Ali mówi, ze nie wolno nam jeść na ulicy ale nieopodal zna restaurację bardzo popularną wśród lokalnych.
Doskonały wybór. To nasza ostatnia uczta wiec wybieramy ulubione potrawy. Ser paneer tikka butter masala. Wiem, że mało oryginalne ale uwielbiam. Dalej ziemniaki z kalafiorem, coś na mega ostro dla Niedźwiedzia i cudowna vegi raita czyli jogurt z bawolego mleka z ogórkami i kolendrą.
Obsługa pierwsza klasa.
Od szefa kuchni na deser dostajemy takie małe pączki w sosie jak z karmelu. Pyszne.
Na koniec digestive czyli anyż w cukrze.
Pozostaje do zwiedzenia pałac już w centrum turystycznym Udajpuru.
Tu w pędzie w dwie godziny zwiedzamy bardzo bogate muzeum. Rownież robi ogromne wrażenie. Bez pośpiechu bite cztery godziny by to zajęło.
Rozpędem jeszcze jedna świątynia i czas na lotnisko.
Już czeka na nas taksówka, zamówiona u porannego kierowcy tuk tuka. Dwa razy tańsza od hotelowej.
Wsiadamy. Nierozmowny czerwonobrody kierowca wywozi nas z miasta. Dopada nas zmrok i totalny korek. Stoimy. Proponuje za dodatkową opłatą w wysokości 10 zł objazd. Zgadzamy się. Jednak jak zawracajmy z „autostrady” i wjeżdżamy w zupełnie czarną dupę (przepraszam ale nie znajduję innych słów) zaczynam wymiękać. On jakoś tak nie gada, jest ciemno, dziury w klepisku po którym suniemy, las. Nawet Google maps nie pokazuje lotniska (ciekawostka, że na prawdę nie ma wczytanego Udajpur airport). Nie wiemy czy jedziemy w dobrym kierunku. Analizuje jednak fakty i nie znajduje detalu, który by zdradzał niecne zamiaru czerwonobrodego. Do tego słowa z meczetu. Nie panikujmy i tyle.
Po 20 minutach, które trwały dla mnie 2 godziny, w podskokach z dziurawej dróżki wpadamy w autostradę. Po kolejnych 20 minutach Niedźwiedź dostrzega tablice przy drodze. Lotnisko 3km (ja nic nie widzę bo wyciągnęłam szkła kontaktowe ze względu na opuchliznę, a bryle trzepią się w plecaku w bagażniku). Mamy sukces! Zdążymy i oczywiście, że dobrze było ufać 🙂
Jesteśmy na czas, lecimy liniami Spiceair za 200 zł od osoby nowiutkim bombardierem Q400 do New Dheli. Potem nocleg w Ibisie nieopodal lotniska i rano samolot via Dubaj do Europy.
Szkoda…
Ps. Na otarcie łez czekając na boarding znajduje sklep, który oferuje zrobienie henny na rękach. Chciałam wczoraj ale nie zdążyliśmy. Pani maluje i mówi, że to za darmo.