Marzenie o tym aby zobaczyć cały świat powoduje. że kiedy patrzę na mapę świata wisząca na ścianie naszej sypialni, widzę butelkę w połowie pustą. Choć ilość znaczników, odpowiadających miejscom, które udało nam się już odwiedzić nieustannie rośnie, to jednak lista destynacji, kłębiących się w naszych głowach, wydaje się być nieskończenie długa. Stąd myśląc o kolejnych wyprawach, szukamy raczej lokalizacji, w których nasza stopa jeszcze nie stała. Są jednak takie miejsca, do których chce się wracać. Każdy z nas takie ma. Domek nad jeziorem, ukryta plaża za klifem, Paryż nocą. Ja też mam kilka takich podróżniczych magnesów. Jednym z nich jest Wenecja. Banalne? Pewnie tak. Coś jednak jest w tym mieście, co przyciąga mnie do siebie. Nie wiem, czy to ze względu na to wodne położenie Wenecji, które czyni to miasto tak bardzo niepowtarzalnym. A może to dzięki tak dobrze zachowanej XIV-XV wiecznej architekturze? Coś czyni Wenecję wartą kolejnych powrotów. Dlatego, kiedy planując weekend trekkingowy w Dolomitach, okazało się, że najkorzystniej będzie nam lecieć na weneckie lotnisko im. Marco Polo wiedziałem już co robić:-)

Większość turystów odwiedza Wenecję na jednodniową wycieczkę. Najatrakcyjniejszą wydaje się wówczas podróż promem z Punta Sabioni na półwyspie Cavallino. Widok Wenecji od strony morza niewątpliwie zapiera dech. My mieliśmy trochę inną koncepcję. Tym razem wybierając się do Wenecji postanowiliśmy urozmaicić program naszej wizyty, włączając w to nocleg w jednym z miejscowym hotelików, a dokładnie w B&B Fortuny.

Wycieczkę do Wenecji zaczęliśmy na lotnisku. Jest kilka możliwości, żeby się dostać do miasta. Wybór właściwej opcji zależy w dużej mierze od lokalizacji naszego hotelu. Mi wyszło, że najlepszym wariantem będzie tramwaj wodny. Wydawało sie, że to najszybszy sposób transportu jaki może nam się przytrafić. Tyle teoria. Na miejscu, kiedy już kupiliśmy bilety, okazało się, że tramwaj odpływa z lotniskowej przystani co pół godziny. Niestety kolejka oczekujących była długa i w efekcie załapaliśmy się dopiero na trzecią łódkę z kolei. A więc czekaliśmy ponad godzinę. Pozostaje nam wierzyć, że wybierając autobus byłoby jeszcze gorzej.

Wenecja wieczorową porą zmienia swoje oblicze. Według mnie chyba dopiero wtedy można poczuć prawdziwą naturę tego średniowiecznego miasta. W dzień, kiedy przewijają się tysiące turystów, nie da się zajrzeć wgłąb weneckiej duszy. Ona jest przykryta międzynarodowym charmidrem. Kiedy wąskie uliczki pustoszeją, a na kanałach coraz mniej gondoli przewożących halaśliwych selfiarzy, czas jakby się zatrzymuje. Choć na budynkach nie widać już tak dokładnie architektonicznych detali, całość wygląda fascynująco. Światło latarni i witryn sklepowych odbijające się na brukowanych chodnikach i lekko falującej wodzie w kanałach tworzy jakąś magiczną, romantyczną aurę. Wenecja to istny raj dla amatorów fotografii. Bez względu na porę dnia i zmieniający się kąt padania promieni słonecznych na fasadach budynków i mostach zawieszonych na kanałach tworzą się genialne półcienie. Wieczorem, choć trudniej zrobić dobre zdjęcie efekt staje się może jeszcze bardziej piorunujący.

Stołowanie się w Wenecji wiąże się raczej z większym wydatkiem kasy (choć zawsze można spróbować wybrać restaurację dopasowaną do pojemności portfela). Trzeba w końcu zapłacić swego rodzaju podatek klimatyczny. Choć w mieście, tak bardzo nastawionym na masowego turystę łatwo wpaść w pułapkę słabego ale drogiego jedzenia, można znaleźć miejsce godne najbardziej wyrafinowanego podniebienia. My na romantyczną kolację udaliśmy się z rekomendacji właściciela naszego hoteliku. Vineria Restaurant & Pizzeria pomimo, iż położona w bliskiej odległości do Ponte Rialto, jednego z weneckiego MUST SEE okazała się strzałem w dziesiątkę. Standard restauracji zdecydowanie powyżej średniej. Na szczęście byliśmy na to przygotowani i duchem i strojem. Jedzenie wyśmienite. Masowa turystyka niewątpliwie negatywnie wpłynęła na jakość kuchni weneckiej, która kiedyś należała do najlepszej we Włoszech. Ciągle warto jednak spróbować tamtejszych specjałów z czarnym risotto (czasami makaronem) zabarwionego atramentem z kałamarnicy na czele. Ta mroczna z wyglądu potrawa o bardzo intensywnym, morskim smaku, dla wielu smakoszy będzie istnym rajem kulinarnym.

W drodze na zasłużony odpoczynek delektowaliśmy się kolejnymi widoczkami Wenecji nocą. Jakoś dziwnie wyglądał Grand Canal, główna arteria komunikacyjna miasta. Jakby uśpiona i opustoszała.

Nasz pobyt w Wenecji miał być bardzo krótki. Już następnego dnia wieczorem mieliśmy wracać do domu. Limit czasu czasami działać mobilizująco. Plan był prosty. Dwie weneckie wysepki: MURANO i BURANO (nazwy trochę jakby były wymyślone przez Kubusia Puchatka). Warunek był jeden – ruszamy w miarę wcześnie rano – ok. 8.30. Komunikacja wenecka jest sprawna i przewidywalna. Poszczególne części miasta, jak też okoliczne wyspy połączone są siecią tramwajów wodnych. Aby dojść na przystań naszego wodnego dyliżansu, płynącego w kierunku Murano i Burano musieliśmy przejść praktycznie przez sam środek zabytkowej części Wenecji. Kolejne niesamowite wrażenie – Wenecja o poranku. Na uliczkach w końcu widać lokalnych mieszkańców zmierzających do pracy, na poranne zakupy czy po prostu na spacer. Turystów na razie brak, więc dalej jest jakoś przestronnie i pusto.

Burano to mała wysepka, którą można obejść wzdłuż i wszerz w dwie godziny. Poranne wstawanie okazało się przydatne także tutaj – tłumy turystów dopadły nas dopiero jak opuszczaliśmy wysepkę. Znakiem rozpoznawczym Burano są kolorowe elewacje budynków. Nie ma możliwości, żeby obok siebie były dwa domy pomalowane w ten sam sposób na ten sam kolor. Niesamowicie to wygląda. Właściwie na każdym kroku obrazek, który aż chce się sfotografować. Czasami to wszystko wydaje się być trochę nienaturalne. Jakby było namalowane pędzlem impresjonistycznego artysty.

 

Momentami można odnieść wrażenia, że odwiedzamy jakiś park rozrywki stworzony dla potrzeb turystów. Tam jednak mieszkają prawdziwi ludzie. To nie jest na niby. Stwierdzenie, że Burano tętni życiem to zapewne trochę lekka przesada. To nie jest jednak makieta, którą ktoś rozłożył dla naszej przyjemności.

Burano znane jest jeszcze z jednej rzeczy. To taki Koniaków południa Europy. Takie włoskie centrum koronkarskie. Nie wiem, czy faktycznie to lokalne panie dziergają te wszystkie wyroby, które można kupić na lokalnych straganach? Załóżmy, że tak jest. W każdym razie jak ktoś chce nabyć obrus w koronki w stylu weneckim to powinien się udać na Burano. Na oko wszystko wyglądało bardzo dobrze.

Murano to właściwie 7 wysepek połączonych mostami, choć wydaje się, że to jednak wyspa poprzedzielana kanałami. Na Murano warto się udać z dwóch powodów. Po pierwsze architektura wyspy jest bardzo zbliżona do weneckiej ale jest tu jakby spokojniej i mniejszy tłok. Poza tym Murano jest znane ze swoich wyrobów ze szkła. Ta maleńka wysepka ma zresztą swoje znaczenie w historii „szklanej” produkcji. Drzewiej, w starożytnej Grecji i Cesarstwie Rzymskim wytwarzano szkło chropowate w dotyku i mętne w kolorze. Trzeba było weneckiej myśli technologicznej aby udoskonalić produkcję, uzyskując produkt jednocześnie twardszy, gładki i przezroczysty. To na Murano w XIII wieku powstała pierwsza, z prawdziwego znaczenia huta szkła, która wytwarzała produkty o znanym  nam do dzisiejszego dnia wyglądzie. Potem na Murano zaroiło się od podobnych zakładów, które były przenoszone dla celów bezpieczeństwa z Wenecji.

Trudno powiedzieć ile ze sprzedawanych na uliczkach Murano wyrobów jest wytwarzanych na miejscu, a ile pochodzi z Chin? Wyspa pełna jest jednak zakładów wytwarzających szklane produkty,  oferujące turystom specjalne pokazy ujawniające tajniki całego procesu. Na każdym kroku są galerie, sklepy, stragany oferujące mniej lub bardziej artystyczne wyroby ze szkła. Kiedyś na południu Polski mieliśmy swoje huty szkła, w których wyrabiano szkło artystyczne i ozdobne. Szkoda, że niewiele z tego pozostało do dnia dzisiejszego.

      

Murano, tak jak cała Wenecja to dzisiaj produkt turystyczny. Wszystko jest zapewne marketingowo przemyślane. Jednocześnie jednak to nie jest disneyland. To jest prawdziwe. Murano istnieje od czasów starożytnych, a produkcja szkła artystycznego na tej wyspie ma już ponad 1300-letnią tradycję. Jak to możliwe, że na Murano nie ma miejsca na blokowiska, czy nawet pojedyncze budowle odstające architektonicznie choćby o milimetr od typowej zabudowy. Efekt jest piorunujący. To miejsce jakby nie pasuje do dzisiejszych czasów. To jakby gotowa scenografia do filmu z epoki wypraw Marco Polo. Genialne.

W drodze z przystani tramwajowej do naszego hotelu gdzie czekały na nas bagaże, przeszliśmy ponownie przez serce Wenecji. Tym razem w świetle dnia i w otoczeniu tłumów gapiów. Choć to międzynarodowe stado turystów trochę psuje odbiór, to jednak Piazza San Marco pozostaje jednym z najbardziej fenomenalnym placów świata.

Choć czasami wydaje mi się, że znam już Wenecję jak własną kieszeń to jestem pewien, że odwiedzę to miejsce jeszcze wielokrotnie. Może kiedyś pojedziemy na wenecki karnawał? Ciekawe będzie się przekonać, czy wówczas na ulicach twarze przechodniów będą ukryte za weneckimi maskami. We wrześniu jest też jeden z najważniejszych i najlepszych festiwali filmowych. Fajnie byłoby poczuć atmosferę tego święta filmu w otoczeniu tych wspaniałych murów.

Kto nie był, niech natychmiast planuje. Kto był, niech znajdzie okazję na ponowną wizytę. Naprawdę warto.