Docieramy do kulminacyjnego punktu naszej majówki. Spędzić noc na pustyni. Jesteśmy doskonale przygotowani, wysokie buty na skorpiony i kurtka na chłodną noc.
Z miasteczka Bidiyah młody Omańczyk wiezie nas swoim jeepem tylko 25 km wgłąb pustyni Wahiba … Piszę tylko gdyż piaski rozciągają się na 450 km wzdłuż i 350 km wszerz. Albo na odwrót.
Nocleg mamy zarezerwowany w Safari Desert Camp. Mknąc 80km/h przez pustynię szybko docieramy na miejsce. Nie będę pisać co czujemy wychodząc z klimatyzowanego auta.
Zostajemy powitani przez prowadzącego ośrodek Beduina kawą omańską i nierozłącznymi daktylami. Nasz kierowca i właściciel witają się serdecznie dotykając się dwa razy nosami. To chyba arabska wersja naszych buziaków.
Nasz dzisiejszy apartament to namiot No. 2.
Warunki zdumiewająco dobre.
Łazienki raczej się w ogóle nie spodziewałam, nie mówiąc na wyłączność i to z opcją opalania siedząc na kibelku 🙂
Zostawiamy plecaki i odważnie wychodzimy na „spacer”, ochoczo wyznaczając sobie konkretną wydmę jako cel.
W ciagu 10 minut wypijamy połowę zapasu wody i skracamy naszą trasę. Z łbów nam paruje ale nie odpuszczamy zdobycia kilkudziesięciometrowego szczytu 🙂
Resztkami sił zbiegamy już na przełaj. Niestety nie ma wizji nagrody czyli zimnego piwa albo chociaż kubełka zimnej wody na głowę. Padamy jak muchy na dywanie w naszym namiocie i tak bez ruchu leżymy dobre pół godziny, starając się przywrócić ciału ludzką temperaturę.
17.30 czekają na nas dwie „kamelie” i ich pan.
Wędrujemy na grzbiecie tych śmiesznych tu jednogarbnych zwierząt by obejrzeć zachód słońca.
Ta wersja wspięcia się na wydmę jest znacznie przyjemniejsza od poprzedniej.
Bez trudu zostajemy dostarczeni w odpowiedni punkt widokowy.
Moment jest spektakularny. Słychać tylko wiatr i ptaki. W oddali grupa wielbłądów niespiesznie się przemieszcza. A poza tym wszędzie wzorzyste arcydzieła namalowane przez wiatr, na bezgranicznej powierzchni gór z piasku.
O 19.30 czeka na nas kolacja. Zanim jednak podążymy do campowej restauracji szybka kąpiel. Niestety zarówno tu jak i we wcześniejszych hotelach nie uświadczyliśmy ani kropli zimnej wody w kranie. Bierzemy gorący prysznic.
Na kolacji jest w sumie około dwudziestu turystów. Grupa starszych Francuzów, Hiszpanie, para Holendrów i my. Po godzinie ósmej (zupełnie po zmroku) pojawiają się poznani wcześniej w hotelu w Muskacie Polacy. Sami jadąc wypożyczonymi jeepami zgubili się. Na szczęście po 60 km, na swej drodze znaleźli inny ośrodek i stamtąd eskortował ich tubylec. Na ich miejscu byłabym dość wydygana. Dobrze, że my wzięliśmy kierowcę…
Po kolacji pełnej lokalnych pyszności idziemy na dach restauracji gdzie można się wygodnie wyłożyć na dywanie i poduchach. Temperatura ciut spada, a lekki wiatr daje nam trochę odpocząć od tego upiornego gorąca, gdzie wilgotność powietrza wynosi poniżej 10%.
Czytanie książek przerywa nam księżyc, który majestatycznie wyrasta z wydm i rozświetla jeszcze bardziej pełne gwiazd niebo.
Ps. Buty i kurtki okazały się zbędnym bagażem.