Prócz podróży w przestrzeni marzę o tych w czasie. Uświadomiłam to sobie gdy poczułam rozgoryczenie w Chinach, gdzie ludzie nie chodzili po ulicy w swych pantofelkach i skromych ubrankach z wodą w drewnianych wiadrach na plecach. Cóż dałabym za spacer po Londynie w czasach wiktoriańskich. I już pogodzona z niemożnością przenoszenia się w przeszłość postawiłam swą wielką stopę w nowozelandzkim lesie. To była ekstremalnie szybka podróż nie o kilkaset, a o milion lat wstecz.
Las jest dziewiczy, wypełniony zielenią w całej swej przestrzeni zupelnie po brzegi. Trochę jak w Azji lecz powietrze świeże, przyjemne i niezbyt wilgotne. Totalny miks gatunków.
Są palmy, juki ale i „normalne” drzewa liściaste i iglaki.
Wszystko ogromne i cudownie zielone. Lecz nasz zachwyt i euforię budzą gigantyczne paprocie.
To one przenoszą nas w czasie.
Są wysokie na ponad dziesięć metrów. Tylko dinozaurów brakuje.
Na uwagę zasługują również niestety nieliczne już olbrzymy Kauri.
I dodać należy, że las ten nie jest straszny gdyż nie ma tu żadnych niebezpiecznych dla czlowieka zwierząt, zresztą jak w całej Nowej Zelandii.
W zasadzie to tu w ogóle nie ma zbyt dużo dzikiej fauny. Gdy wyspa oderwała się miliony lat temu od Gondwany, tylko co zdołało dopłynąć i dolecieć zadomowiło się tutaj. Przechadzkę po lasie umilają cudownie głośne i różnorakie śpiewy ptaków. Nigdzie takich nie słyszałam. A teraz, gdy spać już nie mogę, a jeszcze ciemno bo 4.00, leżę w namiocie i spośród ptasich dyskusji słyszę powtarzającego się śpiewaka w trzech dźwiękach do – la – mi, do – la – mi.
Ps. Rząd bardzo dba o ochronę tutejszych gatunków roślin i zwierząt. Na lotnisku po zadeklarowaniu przez nas posiadania namiotu i butów trekkingowych skonfiskowano nam te narzędzia zbrodni. Na szczęście po chemicznych zabiegach oddano w stanie wydaje się być nienaruszonym.