Peru jest dłuższe niż szersze ale wcale to nie oznacza, że tak jest ciekawiej je zwiedzać, a to dlatego, że im bardziej na wschód tym bardzej krajobraz, a wraz nim klimat dramatycznie się zmienia. Najpierw jest ocean, potem pustynia, dalej pasmo górskie, a dokładniej dwa i kanion między nimi. Na końcu dżungla, czyli Amazonia.Nasza 5 dniowa ekskursja będzie przebiegać właśnie z zachodu na wschód. Zaczniemy w Soraypampa, wiosce na wysokości 3900 m położonej w pierwszym paśmie, a skończymy w dżungli przechodząc przełęcz Salkantay na wys. 4620 m. W sumie przemierzymy pieszo 70km, a różnica wzniesień wyniesie 2800m. Naszym celem będzie miasteczko Aquas Calientes, z którego już autobusem dotrzemy do jednego z nowych cudów świata czyli Machu Picchu.Ale dlaczego tak? Ano dlatego, że tradycyjną drogą tzw. Inka Trails pieszo nie damy rady przejść. Ilość osób na szlakach jest limitowana i na trzy miesiące przed naszą wyprawą nie ma już biletów na Inka Trail z finiszem w Machu Picchu. Dlatego decydujemy się na alternatywną drogę wykupując zorganizowaną wyprawę Salkantay Trek w wieloosobowej grupie. To nowe doświadczenie dla nas.Z Cusco wyjeżdżamy o 14.30 małym autobusem, w składzie: dwóch przewodników, trzech portretów, szef czyli kucharz i dwóch jego pomocników, trzech koniuszych i my czyli mieszanina 12 osobników różnych narodowości.Pierwsze emocje zaczynają się już o zmroku. Droga robi się coraz bardziej kręta, wąska i nad przepaściami. Pniemy się w górę szutrowymi serpentynami, a celu nie widać czyli naszego pierwszego obozu.Dopiero o 20.00 docieramy na miesce. Emocjonującą podróż wynagradzają komfortowe warunki sypialne oraz kolacja przygotowana przez naszego kucharza. Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. W dość trudnych warunkach przygotowują nam dwudaniowy posiłek jak w restauracji.Noc mija szybko. O 5 rano budzi nas pukanie do pokoju, a dokładnie porterzy roznoszący gorącą herbatę z koki. Liscie koki mają nam pomóc aklimtyzować się na dużych wysokościach.Po bardzo wystawnym śniadaniu ruszamy.To będzie najcięższy dzień. 1000 m w górę, potem w dół i znów w górę, w sumie 18 km.Muły niosą cały ekwipunek kuchenny oraz część naszych bambetli.Są i dwa konie, jak nazywa je nasz przewodnik, ambulances. Just in case. Jakby się komuś źle zadziałało, przetransportują go do na dół.

Na początek zaliczamy jezioro Humantay Lake.

 

Drugi cel to przełęcz Salkantay. Idzie się coraz trudniej, wysokość daje się we znaki, jest też coraz zimniej i wietrznie.Na szczęście przerwa na lunch. Znów pełny wypas. Jak oni to robią w tak ciężkich warunkach? Rozkładają namioty, robią nam polową kantynę, a jakby tego było jeszcze mało, przed jedzeniem każdy z nas dostaje miskę z ciepłą wodą i mydłem, żeby sobie łapy umyć. Mała rzecz, a cieszy.Niestety trzeba ruszać dalej. Krajobraz zmienia się coraz bardziej. Tylko skały i widok na szczyty lodowców.Po ostrym godzinnym podejściu wszystkim udaje się bez większego szwanku wdrapać na przełecz.Brawo my.

Teraz w dół.Zanim dojdziemy do naszego drugiego obozu, jeszcze odpoczynek na trawiastym wypłaszczeniu.Dziś czeka nas zimna noc w namiotach, ale oczywiście najpierw świetna kolacja, rozmowy zapoznawczo-podróżnicze oraz drink od szefa, tradycyjne Pisco Sour.Cały trud dzisiejszej dreptaniny wynagradza rozgwieżdżone niebo z dominującym Jupiterem. Niestety Krzyża Południa nie widać.Po słabo przespanej nocy czeka nas najdłuższy odcinek, na szczęście głównie w dół choć są i podejścia. Idziemy wzdłuż rzeki. W pewnym momencie wszystko się zmienia, Jakby ktoś narysował drzwi do lasu.Gołe skały zamieniają się w żywo zielony las, temperatura i wilgotność powietrza rośnie, a wraz z nią pojawiają się komary.Dziś przed lunchem ważne wydarzenie: będzie mecz!Peru kontra reszta świata.Mamy świetną technicznie drużynę i gdyby nie fakt, że wszystko dzieje się na wys. 2770 m na pewno byśmy wygrali, a tak kończy się wynikiem 4:3.Wszyscy bardzo się poświęcają, w tym Niedźwiadek który niestety odnosi kontuzję, skręcenie kostki. Jest jednak bardzo dzielny i nikomu się nie przyznaje.Idziemy dalej, dziś w sumie 24km. Po drodze przystanki edukacyjno – artystyczne.Dzisiejsza noclegownia bardzo nas zaskakuje.Hobbitowe domki, gorący prysznic i jakuzzi, które chyba nie bardzo pomaga na spuchnietą niedzwiedzią łapę.Rano nieśmiało zgłaszamy problem naszemu przewodnikowi prosząc o jakąś maść. Nagle okazuje się, że w naszym gronie jest trzech lekarzy i każdy służy pomocą.Ostatecznie Niedźwiedź zostaję objęty najlepszą opieką, smarują mu kostkę, bandażują i dostaje leki przeciwbólowe. Pacjent będzie żył.Zresztą jest i więcej ofiar wczorajszego meczu. Lekarz Joe też kuśtyka, kontuzja kolana.Ale wszyscy dzielnie maszerujemy przez wioski położone przy rzece.Kolejny przystanek to plantacja kawy, a bardziej rodzinny interes. Nasz wspaniały przewodnik znów organizuje zawody widząc w nas dusze wojowników. Tym razem żeńska część na męską, kto zbierze więcej owoców.Wiadomo, że wygrywa płeć piękna!Przechodzimy cały proces produkcyjny, a na koniec konsumpcja.

Po lunchu,fragmentem Inka Trail, przez gęstą dżunglę, pniemy się do dziejszego obozu.Tuż przed, punkt widokowy na ukryte między górami Machu Picchu.Niestety mgła nie pozwala nam zobaczyć tego cudu z daleka. Musimy jeszcze zaczekać cierpliwie dwa dni.Nocleg dziś pod namiotem.Tradycyjnie wypasiona kolacja i idziemy spać. Najpierw w zaśnięciu przeszkadzają ukąszenia komarów. Co prawda w ciągu dnia pryskamy się repelentami z 50% deet ale moment między prysznicem, a namiotem jest ucztą dla tych wstrętnych, na szczęście w tym regionie nie groźnych insektów. Jak tu zasnąć jak wszystko swędzi? W końcu się udaje lecz nie na długo. Budzi nas jasność, jasność błyskawic, huk i deszcz walący w namiot. Czy my tu na pewno jesteśmy bezpieczni? Czyż to nie kontynuacja klątwy, która niedawo spadła na Polaków? Ale skoro piszę to znaczy, że nic nam się nie stało więc już nie będę dramatyzować.Po śniadaniu od naszego szefa dostajemy niespodziankę, nagrodę za przejście całego Salkantay Trek bo to już niestety ostatni dzień.Przez tajemniczy deszczowy las musimy zejść do cywilizacji.Po drodze kilka egzotycznych okazów.A to barwnik używany głównie do żywności.I coś na przekąskę. Passion fruits.Albo tamarillo czyli pomidor z drzewa i bananek.Ostatni odcinek to 11km wzdłuż lini kolejowej. Gdyby to ktoś ode mnie z pracy widział, bez kamizelki, bez przepustki na tory 🙈Trochę ze smutkiem docieramy do Aquas Calientes.Chyba wolę góry i lasy niż miasta. Gdyby nie jutrzejsza perspektywa zobaczenia Machu Picchu byłabym rozgoryczona tak szybkim upływem naszej cudownej wyprawy. Przyznać też muszę, że czas spędzony w gronie 10 nowopoznanych towarzyszy wspaniale nam minął, na rozmowach, wspieraniu się gdy sił brakowało, a przede wszystkim na mnóstwie śmiechu.

Po ostatniej wspólnej kolacji już w prawdziwej restauracji i wypitych trunkach, nie myśląc o jutrzejszej pobudce o 4.30 postanawiamy iść w miasto…