18.30 wyjeżdżamy z domu, 19.10 boarding, 21.00 lądujemy w Zurychu. Szybkie wypożyczenie auta i dalej w drogę. Ciemność, niekończące się serpentyny w górę, koniec drogi. Jesteśmy w Turna Hotel w Malbum. 23.15.

Poranek wita nas słońcem i cudownym widokiem. Wygląda na to, że tęsknota za górskimi wędrówkami zostanie dziś zaspokojona.

Na początek popularna trasa, Princess Gina Trail. W sumie 12km, ca 5h. Tuż obok naszego hotelu uśmiecha się do nas stacja wyciągu krzeselkowego.

Dajemy się porwać 🙂

No ale jak tu kontynuować gdy zbliża się coffee time, a na horyzoncie restauracja z widokowym tarasem.

Teraz z takim zapasem energetycznym jesteśmy bezpieczni i możemy maszerować.

Nasze uszy pieszczą wszechobecne tu szczęśliwe krowy, swoimi wypasionymi dzwonkami rzecz jasna.

Gdy milknie dzwonienie zaczyna się aria gwizdaczy znaczy świstaków. Co poniektóre bardziej odważne albo żądne zachwytu prezentują nam się stojąc niemalże na naszej drodze.

Po trzech godzinach naszym oczom ukazuje się oczekiwany punkt.

Schronisko górskie, a w nim makaron i wino. To ulubiony króliczy zestaw. Niedźwiedź jest przychylny dzięki czemu ląduje przed nami wielka patelnia z penne i przeglądem wszystkiego co kucharz miał pod ręką.

Lokalne wino wydaje się być wyśmienite. Nie umiemy sobie odpowiedzieć na dręczące w takich momentach pytanie: czy to wino jest naprawdę takie dobre czy tylko tu i teraz tak wspaniale nam smakuje.

Kolejne dwie godziny szybko mijają bo droga prowadzi nas w dół, przez pełne różnorakich kwiatów łąki.

Poza tym tempo mamy dość żwawe ze względu na obowiązkowy niestety dla wszystkich uczestników tej wycieczki mecz mundialowy.

Są i dobre strony oglądania sportu. Jedni gapią się w ekran by drudzy mogli w spokoju odbyć popoludniową, niczym niezakłóconą drzemkę.

Dwugodzinne okno, wolne od tego szalenie fascynującego sportu, wypełniamy wycieczką do stolicy Liechtensteinu czyli Vaduz.

Miasteczko nie jest jakieś wyjątkowe choć przyciąga uwagę swoimi intrygującym i licznymi rzeźbami.

Na niedzielę wybieramy klasyczną trasę tekkingową: Drei Schwestern czyli trzy siostry (sama nazwa już zobowiązuje). Szlak został przygotowany w 1898 roku. Zaczynamy w Gaflei gdzie zostawiamy auto na parkingu. Zakładamy, że jakoś po nie wrócimy (Liechtenstein jest bardzo dobrze skomunikowany liniami autobusowymi). Przed nami znów ponad 12 km, które mamy pokonać w 5 godzin, najwyższy punkt to 2123 m npm.

Już po 30 min docieramy do wyciętej w skale drogi i znaku informującego o spadających kamieniach.

Trudniejsze odcinki zabezpieczone są linami, jest zatem względnie bezpiecznie.

Wspinając się zostawiamy za sobą widok na Ren, wytyczający granicę tego małego górskiego państewka.

Pokonując przełęcz przed nami ukazują się kolejne szczyty i zielone doliny.

Szlak prowadzi przez szczyty ale jest też alternatywna droga omijająca skaliste wierzchołki. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Dziś planowany przystanek na jedzenie trochę później.

O 14.30, schodząc już w stronę cywilizacji ukazuje się Gafadurahütte, w moim tłumaczeniu chata z jedzeniem i piciem. W nagrodę szybkie piwko, a potem coś w stylu słowackich haluszek ale z dużo bardziej śmierdzącym, o pardon bo mnie niedźwiedź poprawi, pachnącym serem.

Lokalne, dobrze schłodzone białe wino obowiązkowo. Na koniec tzw. kawka wypierdawka i dalej w dół. Autobus z Planken mamy za ponad godzinę więc nie ma ociagania pomimo, że skoki już bolą. Niedźwiedzie łapy pewnie też, choć to wielkie zwierzę nie da po sobie poznać. Przytaknie tylko dlatego by dodać uszakowi otuchy.

Ostatni odcinek to już asfaltowa droga. Mając świadomość, że autobusami będą nas czekały trzy przesiadki i półtorej godziny drogi łapiemy pierwszą nadarzajacą się okazję. Mili państwo, jak okazuje się później w rozmowie ze Szwajcarii, podwożą nas aż do Vaduz. Po 10 minutach mamy autobus w stronę Malbum. Wysiadamy na skrzyżowaniu z 4 kilometrową stromą droga do Gaflei. Drepczemy strzygąc uszami w nadziei na odgłos silnika. Jedzie! Machamy! Zatrzymuje się! Jest tylko jedno miejsce więc wpycham Niedźwiedzia, a sama siadam na pobliskiej polanie pod drzewem i rozpoczynam tego posta.

Przyjeżdża niedźwiedź naszym porzuconym rano autkiem, wsiadam i wypytuję o naszych ostatnich wybawicieli. Uzbecy mieszkający na stałe w USA. Przez te dziesięć minut drogi zachęcali Niedzwiadka do podróży do Taszkientu.

Pewnie że pojedziemy 🙂