Z Limy wydostajemy się busem turystycznym i w cztery godziny w komfortowych warunkach docieramy do Ica, skąd niby taksówka za 10 Sol czyli ca 10 zł dowozi nas do małego raju.Huacachina to kurortunio dla backpakersów położony w prawdziwej oazie otoczonej wysokimi wydmami.Hotelik niczego sobie, dobre jedzenie, świetne pisco, międzynarodowe towarzystwo, wszystko cacy lecz…Popołudniu mamy zaplanowaną wycieczkę na wydmy. No ja lubię wycieczki, lubię chodzić w górę ale nie cierpię się bać. Widoki cudne tylko, że będą nas wozić z zawrotną szybkością takimi wehikułami.Przesadna prędkość, przesadne nachylenie. Okazuje się, że nie tylko ja mam przerażenie w oczach. Wszystkie kobiety drą się niemiłosiernie, a wśród nich i ja. Negatywne emocje nie w 100% ale w 80% rekompensują widoki.Jesteśmy na jednej z najwyższych wydm. Zbliża się zachód słońca, a wokół nas tylko góry z piaskowego pyłu.Nagle kierowca wyciąga z auta coś na wzór desek snowboardowych, wręcza nam świeczki do smarowania ślizgu i komunikuje, że teraz z tych wielkich wydm będziemy zjeżdżać.To już bardziej mi się podoba. Teoretycznie będę mogła panować nad swoją prędkością oraz trajektorią swojego lotu.

Na początku trzy górki w sposób konwencjonalny czyli na zadzie,a na koniec meeega wydmisko i to obowiązkowo na brzuchu.Piasek w zębach, wiatr we włosach.Też krzyczę ale to już mieszanka adrenaliny i ekscytacji.Przygodę kończymy o zmroku.W drugi dzień wybieramy się na wycieczkę do Rezerwatu Paracas.

To miesjce spotkania Atakamy z Pacyfikiem.

Z miasteczka turystów i rybaków wypływamy w stronę Wyspy Ballestas.

Pod ciężkim od chmur niebem przeciskmy się między kolorowymi kutrami.Zmęczone po nocnych łowach goszczą teraz na swoich pokładach i burtach stada pelikanów.

Po 30 minutach docieramy do Islas Ballestas, do królestwa ptaszorów i lwów morskich.

Oni jakby odcieli się od reszty świata i zorganizowali sobie wyspę po swojemu.Całe szczęście, że nie można im tam włazić tylko grzecznie obserwować.Tym razem łódź motorowa prowadzona jest w sposób nie budzący moich zastrzeżeń, szczególnie gdy opływamy liczne skały (mam na myśli prędkość oraz ewentualną próbę wzbudzenia strachu w takich bojączkach jak ja).Pod drodze mijamy na skale prastare znaki inków. Ogromny kaktus – Andes tree.

Drugą część dnia spędzamy na podziwianiu klifów i czerwonej plaży już przy bezchmurnym niebie.W małej zatoczce znów kutry, tym razem kolebią się leniwie grzejąc stare gnaty w słońcu, na spokojnych wodach oceanu o tej samej nazwie.Na koniec lunch z pelikanami. Moglibyśmy się gapić na państwo pelikaństwo cały dzień.

 

Są takie zabawne gdy z całym impetem pikują by tuż nad wodą pokracznie rozłożyć skrzydła i pomachć nóżkami.

Albo siedzą przy brzegu poskładne w piłkę do rugby.

Niedźwiedź kiedyś wymyślił (chyba oglądając je w Hong Kongu), że moglibyśmy mieć takiego jednego pelikana w ogrodzie. Za wikt i opierunek nauczylibyśmy go latać do naszego wiejskiego sklepu jak kończy się nam wino. Już by go „u Moniki” znali i do pięknego dzioba wkładali butelczynę. Tak nam się wydaje, że jego dziób właśnie idealnie się do tego nadaje. Tylko co zrobić, żeby przez przypadek nie wypił nam tego wina po drodze?