Kolejne dwa dni spędzimy w górach ale wszystko będzie na odwrót. Zamist w górę pójdziemy w dół, a na koniec bedzie trzeba w ciemnościach wydrapywać się z wielkiej dziury.

Ale od poczatku.

Z uroczego miasta Arequipa wyjeżdżamy o 3.30, trochę wcześnie ale warto zobaczyć wschód słońca w takim terenie.

Zanim zaczniemy nasz trekking, a bardziej „downing” zatrzymujemy się by podziwiać szybujące w kanione kondory.

Ochoczo wyskakujemy z auta by podbiec do punktu widokowego, a tu fuka.. nie da się biec… serce wali, głowa pęka… No tak, 3.600 m npm.

Kolejny przystanek widokowy z okazją na zakupy.

 

Teraz cieszę się, że dziś czeka nas głównie obniżanie wysokości bo bez aklimatyzacji wyzionęłabym ducha.

Przez 3h zigzakami schodzimy do rzeki. Pomimo, że dopiero 10.00, jest bardzo ciepło i przyjemnie.

Widoki niebywałe z tym, że świadomość że droga która czeka nas jutro będzie w kierunku przeciwym trochę przeraża.

Nic to, zadowoleni schodzimy do rzeki Colca, przechodzimy przez most i dalej drugą stroną brzegu.

Dla mnie ciekawe przejście przez osadę, wśród kaktusów, agaw i innych sukulentów tuż obok pól uprawnych.

Drogę wskazuje nam akwedukt skonstruowany pewnie za czasów Inków.

Myślę, że czas poniekąd się tu zatrzymał, więc znów mam radochę bo podróżuję nie tylko w przestrzeni. Wyobrażam sobie jak niegdyś indianie żyli właśnie w tym miejscu.

Po drodze przystanek edukacyjny. Te białe kropki na opuncji to nie jak mi się wydawało kupy ptaków, a coś bardzo magicznego.

Trzeba zeskrobać, rozgnieść i proszę jaki efekt.

Niedźwiedź zamienia się w INKAsenta jak to zabawnie ujmuje.

Idąc przeciwległa ściana kanionu przyciąga nasz wzrok, a dokladnie jej podłużne formacje skalne. Wielka rzeźba natury.

Ostatnia część naszej dzisiejszej trasy znów prowadzi do Colca River i przez podwieszany most.

Nocleg mamy w dość spartańskich warunkach więc nie będę się tu rozpisywać gdyż nie ma o czym. Brak ciepłej wody, kibel na zewnątrz i pokoje wieloosobowe. Na pocieszenie jest basen. Co prawda nie w nasłonecznionym miejscu ale o dziwo temperatura wody cieplejsza niż po prysznicem. Ochoczo wskakuje co budzi zdziwienie trzęsących się z zimna Hiszpana i dwóch Ozi. Patrzą na mnie i po chwili Hiszpan stwierdza, no tak, bo ty jesteś z Polski.

Za chwile z impetem do wody wpada Niedźwiedź i mamy cały basen dla siebie 🙂

Nazajutrz znów jeszcze o zmroku trzeba wstać. Zostałam lojalnie poinformowana przed urlopem, że na tych wakacjach się raczej nie wyśpię więc nie mogę teraz robić scen.

Z czołówkami zaczynamy mozolny marsz. Wczoraj zrobiliśmy 18 km, dziś tylko 6 km tyle, że przewyższenia 1200m.

Dla niebędących w stanie jest wersja na mułach ale my dzielnie wspinamy się. Co to by był za wstyd…

Wstaje słońce, coraz cieplej, jest na prawdę przyjemnie choć pot leje się z czoła.

Ale to właśnie te momenty kiedy najbardziej odpoczywam. Podziwiam zielono-żółtą roślinność.

Głowa zupełnie się wyłącza, nie ma setki nieprzeczytanych maili, ofert do zrobiena czy innych spraw. Jest tylko cel, który trzeba osiągnąć czyli stawiać małe kroczki zigzakową, kamienistą drogą by wdrapać się do wioski Cabanaconde, gdzie czeka na nas śniadanie.

Po niecałych 3h wychodzimy z kanionu i szybo zapominamy o trudzie.

W drodze powrotnej jeszcze raz punkt widokowy na rozległy kanion i ułożoną w nim mozajkę z terrasów. Jest zima więc plonów nie widać. Wiosną jest tu pewnie jeszcze piękniej.

Na ochłodę lokalny napój. Sok z owoców kaktusa.

A dla naszych zmęczonych ciał przewidziana jest kąpiel w gorących źródłach.

Na koniec postój w najwyżej położonym punkcie na naszej trasie. 4912m npm i panorama na prawie sześciotysięczne wulkany. Niestety pogoda dramatycznie się tu zmienia i niewiele widać. Temperatura spada do 5 stopni.

Z zakwasami wracamy do Arequipy ciesząc się, że jutro możemy spać aż do 6.00 🙂