Już smuciłam, że tęsknimy za Afryką, do której nie bardzo jest jak się dziś dostać. Naszym pięknym polskim latem musimy jednak podjąć decyzję, co zrobić z tegorocznym urlopem. Opcji niewiele ale nie poddajemy się i sprawdzamy covidowe restrykcje w każdym odleglym kraju. Okazuje się, że w Namibii będącej na naszej liście miejsc do odwiedzenia w tym życiu nie przekreślają turystów. A że rok temu nasi wrocławscy przyjaciele napomknęli, że marzy im się ten kierunek, szybko ustalamy plan działania. Deklarujemy chęć wspólnej wyprawy i ustalamy listopad jako termin wyjazdu. W sierpniu jednak nie wytrzymujemy napięcia przed nadejściem kolejnej fali złowrogiej grypy i przyspieszamy datę wykazdu, tym bardziej że pojawia się idealne połączenie lotnicze.
W przyzwoitej cenie Lufthansa proponuje Wroclaw – Frankfurt – Windhoek. Nic tylko kupować. Ostatecznie nasi znajomi dolecą tydzien po naszym przybyciu ale i tak spędzimy wspólnie jeszcze dwa tygodnie realizując ich marzenie.
W Windhoek prawie wszystko zgodnie z planem. Odbieramy wcześniej zamówionego jeepa z namiotami na dachu i pełnym wyposażeniem kampingowym. Za tą cenę spodziewaliśmy się ciut nowszego auta ale cóż, nic tu nie jest tanie, no może benzyna do tego dwuzbiornikowego smoka.
Przed wyprawą w dzicz jeszcze w planach zakupy żywnosciowe. Niestety nie jest łatwo manewrować tą krową. Nie dość że wielka, niezwrotna to jeszcze wysoka. Na parkingi podziemne nie ma się co pchać bo zetniemy namioty z dachu.
Z pomocą kilku nieprzywoitych słów udaje się nic nie uszkodzić i przebrnąć przez lekko zatloczyny Windhouk. Przed nami 250 km trasa. Jedziemy na Południe, na pierwszy nocleg do Bagatelle Lodge Camp. Pomimo, że Google maps zaleca skróty, my za poradą właściciela wypożyczalni aut jedziemy zgodnie z archaiczną już papierową mapą. I ma rację, dróg na które kieruje nas telefonowy GPS w ogóle nie ma…
Po drodze dumnie przecinamy Zwrotnik Koziorożca, upamiętniając tę chwilę jak to mówią młodzi: „samojebką”.
Ze zwierzaków często widzimy małpiszony wyglądające na pawiany, strusie giganty i różne antylopowate.
Nasza dalsza droga z asfaltu zamienia się w szuter, a później w ceglasty piach. Póki co wszystkie drogi, którymi jedzimy zabezpieczone są płotami z obu stron. Tylko wiewiórki i małe lisy przebiegają nam przed autem.
Na zachód słońca docieramy do Bagatelle Lodge Camp. To ogromny teren otoczony płotem przed dzikimi zwierzami, z klimatyczną restauracjają i domkami dla gości.
Jeszcze udaje nam się wybrać na krótki spacer i ku wielkiemu zdziweniu zobaczyć nosorożce (dziwne, że nikt się ich tu nie boi), udomowionego oryxa, genialnie skaczace springbocki i inne których nazwy nie znamy.
Nadchodzi noc i jest cholernie zimno…