Kiedy zeszliśmy na śniadanie, pogoda za oknem była raczej ponura. Niebo wydawało się mocno zachmurzone. Coś tu nie gra! Miało być ładnie. Ale co robić? Jest plan, trzeba go realizować. Wsiadamy do auta, ruszamy!

Po kilkunastu kilometrach autostrady, droga zaczyna piąć się mocno w górę. I tak przez kolejne 40km. Kiedy kończą się zabudowania, widoki zaczynają wzbudzać zaciekawienie. Jakby jakiś mega traktor przeorał okolicę po horyzont. Lasy piniowe wyrastają z jakiejś czarnej, żużlowej powierzchni. Nie mamy wątpliwości jaka siła stworzyła tą niesamowitą strukturę. W międzyczasie z nieba znikają chmury. Pogoda jest idealna. W końcu pojawia się on. Majestatyczny wulkan Teide. Symbol hiszpańskiej wyspy.

Zaczynamy marsz w górę. Start: 2320m npm. Meta: 3718m npm. Opcja wjazdu kolejką linową wydaje się kusząca, ale czym jest prawdziwa przygoda? Zresztą już po chwili, po wejściu na szlak, widoki zaczynają rekompensować trudy dalszej wędrówki.

Po 4 godzinach momentami wymagającej wspinaczki osiągamy wymarzony cel. Pico del Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii zdobyty. A pod nami, okryta chmurami Teneryfa. Widoki warte wylanego potu. Wrażenie wyspy okrytej chmurzastym puchem niezapomniany. Jeśli ktoś zastanawia się po co lecieć na Teneryfę, to odpowiedź jest jedna. Pico del Teide.

Któż by się spodziewał, że kiedykolwiek zdecydujemy się na przyjazd do tak komercyjnego miejsca, w normalnych czasach, wypełnionego po brzegi brytyjskimi turystami. Pandemia zmieniła jednak nasze priorytety. Nieważne co się chce, ważne co jest możliwe. Na szczęście ta największa i najludniesza wyspa kanarkowa odkryła przed nami wiele zaskakujących miejsc, które zapewne często umykają masowemu turyście, którego tym razem nie było.

A na początku było lotnisko Brandenburg, skąd wczesnym porankiem odlatywał nasz Rayanair na Teneryfę. Brandenburg przez długie lat będzie zapewne dzierżył miano największego, niemieckiego (może i światowego) bubla budowlanego. Niemieccy fachowcy, dojść że tworzyli swoje dzieło długimi latami, hucznie oddali go do użytku w środku pandemii. To się nazywa „just in time”. Zobaczymy czy pobijemy ich naszym CPK? Ale tak dla ścisłości lotnisko samo w sobie robi pozytywne wrażenie i zapewne stanie się naszą główną bazą wypadową na przyszłość.

Aby uatrakcyjnić nasz tygodniowy pobyt zdecydowaliśmy się przyjąć wariant dwa w jednym. Stąd plan na dwudniowy wypad na La Gomerę. Strzał w dziesiątkę. Genialne miejsce, szczególnie dla tych, którzy lubią spędzać czas aktywnie a niekończenie szukają wczasów all-inclusive. A czemu La Gomera? Pierwsze skojarzenie z tą wyspą wiązało się ze specyficznym językiem gwizdów tzw. el silbo, który stworzył lud Gaunczów, autochtonów zamieszkujących La Gomerę, długo przed hiszpańskim podbojem. Wówczas służył do porozumiewania się na duże odległości w trudno dostępnych dolinach górskich i jarach. Choć ta gwizdana forma komunikacji jest ciągle żywa, nie udało nam się jej usłyszeć. Pewnie komórki wyparły gwizdanie na odległość.

Do stolicy San Sebastián de La Gomera dostaliśmy się 50-minutowym rejsem promem wypływającym z Los Cristianos (można też skorzystać z połączenia lotniczego z północnego lotniska Teneryfy w Santa Cruz de Teneryfe). Los Cristianos to obok Playa de las Americas największy i najbardziej popularny z kurortów Teneryfy. Od samego początku wiedzieliśmy, że to nie miejsce dla nas, choć krótki przejazd autem zrobił pozytywne wrażenie. Ale wszystko zapewne przez to, poziom wypełnienia przestrzeni turystami nie przekraczał 20-30%.

San Sebastián de La Gomera za czasów świetności Królestwa Hiszpanii, był jednym z ważniejszych portów handlowych Wysp Kanaryjskich. Tutaj w 1492 roku Krzyś Kolumb zrobił ostatni pit-stop kiedy płynąc do Indii przez Antlantyk odkrył Amerykę. Dzisiaj Sab Sebastián de La Gomera to przyjemne miasteczko portowe z widokiem na Pico del Teide, stanowiące dogodny punkt wypadowy całej wyspy.

Hitem naszego pobytu na La Gomerze był nocleg w Parador de La Gomera. Jakbyśmy przenieśli się w czasie do jakiejś południowo-amerykańskiej hacjendy, jakiegoś hiszpańskiego plantatora trzciny cukrowej. Piękny dwupoziomowy hotel wybudowany w styly arychitertury wyspy charakterystej dla czasów Kolumba.

La Gomera, dzień pierwszy.

Miało być aktywnie i było. Na początek szlakiem z Laguna Grande na najwyższe wzniesienie La Gomery Alto La Garanjonay ( 1 484 m n.p.m.). Jesteśmy w środku Parku Narodowego Garanjonay, najważniejszego miejsca La Gomery. Park słynie z największego na świecie lasu wawrzynowego – formacji leśnej, która w trzeciorzędzie pokrywała niemal całą Europę. Las przetrwał dzięki wyjątkowym warunkom klimatycznym panującym na Wyspach Kanaryjskich , tj. niewielkiej amplitudzie rocznych temperatur, obfitym opadom i stałej wilgotności utrzymywanej przez gęste mgły. Choć Park wpisany 1986 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, przetrwał miliony lat, trudno sobie radzi z naszymi czasami. Przemierzając liczne ścieżki parku Garanjonay, łątwo dało się odnaleźć pozostałości pożaru z 2012 roku, który strawił wówczas ponad 4 tys. hektarów, czyli 11% całej powierzchni wyspy, mocno niszcząc również ten unikatowy las laurowy.

Po każdym wysiłku należy uzupełnić uszczuplone zasoby energetyczne organizmu. Stąd kierunek Valle Gran Rey, małej mieściny na zachodnim cyplu La Gomery. W tej rybackiej wiosce można znaleźć mnóstwo restauracyjek (niestety większość była nieczynna z powodu pandemii) serwujących świeże ryby i owoce morze.

Po lunchu krótka wizyta na nieodległej Playa del Inglés. Choć tego dnia nie było jakoś szczególnie upalnie, wizyta na plaży była obowiązkowym punktem programu. Cóż za niespodzianka, kiedy po dotarciu na plażę okazało się, że jest to plaża dla nudystów. Chwila konsternacji ale raz się żyje. W końcu nikt nas tutaj nie zna. A tak przy okazji plaże zarówno na La Gomerze i Teneryfie są czarne. Naturalny piasek na plaży jest wulkaniczną, skruszoną skałą, czarną lub „szaro-piaskową” z lekką domieszką połyskujących złotawą drobinek.

W drodze do hotelu, krótki przystanek aby uwiecznić, jeden z najsłynniejszych widoków wyspy, często nawet określany jako sybmol La Gomery Roque de Agando.

La Gomera, dzień drugi.

Głównym punktem programu jest blisko 14km treking zaczynający i kończący się w górskiej wiosce Vallehermoso. Przez pierwszą część szlaku o przewyższeniu ponad 800mt wspinamy się do góry, przez palmowo-kaktusową dolinę.

Potem już nasz kierunek marszu wyznaczał dumnie wypełniający horyzont, Pico del Teide.

W Vallehermoso czekał na nas zasłużony lunch w Tasca Restaurante El Carraca. Najpierw do chleba obowiązkowe lokalne, kanaryjskie sosy mojo rojo (czerwony), mojo verde (zielony) i aioli (czosnkowy, naogół biały choć czasami zabarwiony na szaro atramanetem mątwy). Potem ser pieczony z La Gomery i smażone boczniaki, a na główne pargo rojo (czyli po naszemu lucjan północny), pieczona ryba podawana z tradycyjnymi ziemniakami kanaryjskimi (papas canarias) gotowanymi w mundurkach w małej ilości wody ale za to z dużą ilości soli morskiej. Do wszystkiego lokalne biało wino (do każdego lunchu obowiązkowe mezzo, półlitrowa karafka, często podwajana).

Wizytę na La Gomerze zakończyła krótka przechadzka po trochę sennym ale klimatycznym Agulo.

W planie wyjazdu na Teneryfę oprócz wejścia na Pico del Teide miały się znaleźć inne atrakcje. Jedną z nich było kajakowanie pod klifami Los Gigantes. Niestety z braku turystów kajaki zostały w ostatniej chwili odwołane, a sam nocleg w zamkiętej jeszcze z powodu pandemii miejscowości okazał się być najsłabszym punktem programu. Choć same klify robią mega wrażenia.

Zamiast kajaków zdecydowaliśmy się wrócić do Parku Narodowego Teide aby zeksplorować świat jaki pozostawia po sobie erupcja wulkanu. Krótki i raczej łatwy szlak wokół Chineyro, odpowiedzialnego za ostatni wybuch wulkaniczny jaki w 1909 roku miał miejsce na Teneryfie, dostarczył oprócz super widoków, zawsze przydatną lekcję geologii.

Miało być też zejście wąwozem Masca, ale ten pozostaje tymczasowo zamknięty. Pozostało więc zjeść lunch Masce, nazywanej przez lokalsów Matchu Picchu Teneryfy. Pewnie trochę przesadone porównanie, ale lokalizacja tej niewielkiej górskiej wioski robi wrażenie.

A wszędzie wokół zachwycające sukulenty, których próbki przywieźliśmy w plecaku do Polski. Liczymy, że uda się przenieść odrobinę Teneryfy do naszego domu.

Kolejny nocleg w trakcie naszej Vuelta de Tenerife wypadał w Garachico zlokalizowanej w północno-zachodniej, zielonej części wyspy. To niesamowite jak szybko na Teneryfie zmienia się strefa klimatyczna. Na tej liczącej zaledwie około 80km długości i 50 km szerokości wyspie, za sprawą Pico del Teide północ sprawia wrażenie zielonego raju, kiedy południe przeraża wyschniętymi i pół-pustynnymi krajobrazami. Dawno, dawno temu Garachico było jednym z głównych portów Teneryfy. Wypływały z niego statki załadowane winem i cukrem, przewożąc towary do Ameryki i Europy. Złota era Garachico nie trwała jednak długo, gdyż najpierw w 1646 roku potężne osunięcia ziemi zatopiły 40 statków stojących w porcie, a dzieła zniszczenia dokonał swoim wybuchem w 1706 roku wulkanu Trevejo. Dzisiaj odnowione Grachico to klimatyczna miejscowość, gdzie życie wolno płynie. Trochę brakowało nam jednak turystów, którzy akurat tutaj mogliby wprowadzić trochę życia.

Kierując się dalej na północ należy się zatrzymać w La Orotavie, kto wie czy nie najładniejszego z miast Teneryfy.

Ostatnie dwa noclegi zarezerwowaliśmy w Santa Cruz de Tenerife. Pewnie wielu z podróżujących w ramach zorganizowanych wyjazdów turystów, nie trafia w ogóle do tej ponad 200 tys. nowoczesnej i kosmopolitycznej stolicy Teneryfy. Dla nas jednak takie miejsca są niezwykle ważne, gdyż pozwalają poczuć rytm życia lokalnej społeczności i lepiej poznać różnorodność miejsc, które odwiedzamy. A akurat Santa Cruz de Tenerife jest warta zobaczenia. Zaskakuje mix dawnej świetności z nowoczesną architekturą, w wszystko wypełnione mnóstwem zieleni w otoczeniu gór Parku Rural de Anaga.

Santa Cruz de Teneryfe to także świetna baza wypadowa to dwóch atrakcji północnej Teneryfy. Przede wszystkim trzeba pojechać do Parku Rural de Anaga. W odległości zaledwie godziny autem od Santa Cruz de Teneryfe znajduje się magiczny rezerwat Anaga, czyli niewielki masyw górski ze szpiczastymi krawędziami i ściśniętymi głębokimi wąwozami, pokrytymi połaciami lasu wawrzynowego (ten sam prehistorczynym las, który wcześniej widzieliśmy na La Gomerze).

Widoki z góry na otaczający Atlantyk fenomenalne.

Nieopodal Santa Cruz de Tenerife a właściwie w ramach jednej aglomeracji znajduje się miejscowość San Cristóbal de La Laguna. To właśnie stąd Hiszpanie w XV wieku rozpoczęli swój marsz na podbój całej wyspy. Wygląd dzisiejszego starego miasta w San Cristóbal de La Laguna pozostał niezmieniony od początku XVI stulecia. Zachowały się tu liczne dawne rezydencje z eleganckimi fasadami i wewnętrznymi dziedzińcami. Ogólnie miłe miejsce na popołudniową przechadzkę w masce.

Nie wiem czy gdyby nie pandemia polecielibyśmy kiedykolwiek na Teneryfę. Może jako zasłużeni emeryci? Dobrze się jednak stało, że ten niedobór alternatyw spowodował, że postawiliśmy stopę na tej hiszpańskiej wyspie.