Z braku laku tydzień z Corpus Cristi spędzimy w Turcji. Byliśmy tu i owszem ale tylko w Stambule przy okazji załatwiając sprawki służbowe.

Teraz czas na inny region i trasę pieczołowicie wybraną, omówioną z kolegami z Turcji i prawie perfekcyjnie ułożoną przez Niedźwiedzia.

Na rozgrzewkę Fethiye jako popularny kurorcik wśród Turków. Wciąż panującą pandemia i ograniczenia w ruchu turystycznym dają nam szeroką gamę wyboru hoteli w niższych niż zazwyczaj cenach. Pada na Yacht Classic Hotel. Zazwyczaj kasę wolę dobrze przejeść lub kupić sobie tysięczną parę butów ale tu wydane pieniądze dają błogą satysfakcję. Położenie hotelu, styl, miła obsługa, klimat i świetna kuchnia. Warto. A w bezpłatnym upgrade dostajemy pokój z widokiem na morze. 100% satysfakcji.

W Fethie w zasadzie mamy dwie atrakcje (poza obowiązkowym niechętnym porannym bieganiem wzdłuż brzegu), Tomb of Amynthas – starożytny grobowiec wykuty w skałach

i miasto duchów niegdyś nazwane Levissi, dziś Kayaköy.

To drugie daje nam do myślenia. To kompleks 19 kaplic, 2 kościołów i mnóstwa domów. Opuszczone miasto. Uhm. Z uśmiechem na ustach lokalni Grecy wyznania nieogólnie tu panującego w jednym dniu postanowili się spakować i wyruszyć w stonę Olimpu. Rok 1923. Taki układ o wymianie ludności między Grecją, a Turcją.

Dalej czeka nas podróż autem do Antalyi by wsiąść w samolot do Adany, a potem 3h jechać do Kapadocjii. Fajna przejażdżka bo widzimy i rosnące ciągle w budynki miasta i piękne górskie krajobrazy. Kraj jest potężny, drogi mają dobre i o dziwo jest tu w miarę czysto. Spodziewaliśmy się śmieci przy drogach zupełnie błędnie.

Popołudniu wjeżdżamy do Göreme.

Miasteczko dosłownie włożone jest w typowo kapodocjanskie formacje skalne. Mnóstwo knajpek, restauracji i hoteli. Wszystko w środku kamiennych dziwolągów wyrośniętych tu jak ogromne grzyby po deszczu. Klimat niby backpackerski ale poziom pierwsza klasa. Elegancko, czysto, wszystko trzymające się jednego stylu.

Znów korzystamy na słabej frekwencji turystów i dostajemy lepszy pokój, a bardziej apartamet w naszym Aydinli Cave Hotel. Jak nazwa wskazuje, spędzimy 3 noce w jaskini ale za to jakiej! Nie odmówimy też sobie rytualnego Hammamu świadczonego w podziemnych labiryntach naszego hotelu.

O samej Kapadocji pisać nie będę bo wszyscy wiedzą jak wygląda. Zatem klika zdjęć z pieszych wędrówek wokół Göreme.

W kolejny dzień wsiadamy w auto by objechać niebieską i zieloną trasą nieco mniej popularne miejsca.

Uchisar
Soganli

Jak przystało na pasibrzucha w podróży muszę wspomnieć o wysokiej klasy restauracjach serwujących aromatyczną kuchnię turecką z wołowiną na czele w towarzystwie warzyw dojrzewających w tutejszym słońcu. Nie jest kosmicznie drogo, a lokalne wina nie odstają tym z europejskich winnic.

Nie przez przypadek trafiamy na lunch do Old Greek House w Mustafapasa.

Ale czas na gwóźdź programu. To co w światowym rankingu jest No. 1 właśnie w Kapadocji.

O nieprzyzwoitej porze czyli 4.10 nad ranem zostajemy zabrani z hotelu poza Göreme. Jadąc w ciemnościach nagle naszym oczom ukazują się w oddali wielkie kolorowe lampiony powstające z ziemi.

Już napełniają gorącym powietrzem te różnobarwne giganty. Powoli zaczyna świtać gdy docieramy do naszego. Pilot Mustafa (jakże inaczej mógłby się nazywać…) zaprasza do wdrapania się do wspólnego kosza. W sumie będzie nas 18 osób. 16 pasażerów, pilot i pomocnik.

Ten moment pozostanie na zawsze w pamięci, gdy wśród kilkudziesięciu kolorowych balonów powoli unosimy się nad ziemię, którą zaczyna rozświetlać poranne słońce. Przesuwani nieodczuwalnym wiatrem, a bardziej prądem nagle znajudujemy się nad Love Valley. Aby emocji było więcej, piloci wprawnie opuszczają swoje latające vehikuły by przelecieć pomiędzy skałami, których kształtu nie muszę opisywać.

Potem mocne dowalenie kolejną porcją ognia i jesteśmy kilkaset metrów wyżej. Teraz widać wszystkie doliny i inne balony. W sumie około 80.

Przez godzinę niemalże bezgłośnie dryfujemy nad tą niesamowitą krainą. To uczucie dające spokój duszy i podziw naszej planety stworzonej tu przez Allaha, czy inne zjawiska geologiczne.

Niestety czas lądować. Nieco denerwuję się bo wszyscy musimy przyjąć pozycję „na Małysza” trzymając się uchwytów przymocowanych do kosza. Na wypadek gdyby w czasie przyziemienia kosz wywrócił się. Wtedy wszyscy znadziemy sie na plecach oparci o kosz.

Nasz pilot nie daje nam jednak tych wrażeń i ląduje bezszelestnie dokładnie na platformie transportowej kosza, która została przywieziona na środek jakiejś łąki.

W czasie lotu pilot komunikował się z zalogą naziemną, która woziła cały majdan do lądowania by spotkać się z nami w miejscu gdzie prądy powietrzne i umiejętności Mustafy nas przywiodą.

Czas wydrapać się z kosza. Sympatyczny pilot mówi, że to najbardziej ryzykowny moment w całym locie. Rozdygotani z emocji pasażerowie mogą zrobić sobie krzywdę wychodząc. Okrakiem wyłazimy z kosza, bez szwanku, ofiar nie ma.

Na koniec pilot z hukiem otwiera szampana by z każdym z nas stuknąć się lampką wypełnioną wytwornymi bąbelkami z truskawką.

Nasza wyprawa do Imperium Osmańskiego nie może stać w miejscu zatem czas na lot na półwysep Bodrum.

W samym Bodrum pełnym turystów, otwartych restauracji i barów zwiedzamy godne polecenia muzemu podwodnej archeologii.

Czeka nas jeszcze wycieczka do Efezu by zobaczyć zupełnie dużą kupę kamieni ułożoną w starożytne miasto.

Te dwa ostatnie dni spędzamy na półwyspie we wiosce Gundogan. Okazuje się, że to okolica popularna wśród Turków z Istambułu. Przyjeżdżają tu na weekend do swoich willi. Mamy więc możliwość porozmawiania z nimi i wymiany serdeczności. Ucinamy sobie pogawędkę wieczorową porą przy kolacji z Stambulczykiem o polityce. Jako przedstawiciel klasy średniej i przedsiębiorca żali się na obecne rządy. Podaje nam przykłady jakbyśmy o naszej Polsce słuchali. Co za czasy dotknęły cywilizowane kraje…. wszystkim nam po kawałku ukradkiem wolność odbierają 😞