W Aus właściciel Lodge, w której zatrzymaliśmy się na dwie noce radzi, byśmy jadąc do Fish River Canion wybrali dłużą drogę i to w dużej mierze szutorwą, która zawiedzie nas pod granicę z RPA.
Zgłaszam się na ochotnika do powożenia naszej krowy. Najpierw droga afaltowa czyli max 120km/h. Tu jeździ sie środkiem drogi, gdyż na poboczu są największe kamienie i mogą zdarzyć się jakieś przypadkowe przebijacze opon. Tylko by minąć się z autem z naprzeciwka należy zjechać na lewo. Lewo bo ruch jest tu jak w Wielkiej Brytani, pomimo że to ogniś kolonia niemiecka.
Mijamy kopalnię cynku i ołowiu w Rosh Pinah, a przy niej osadę blaszanych baraków – pewnie domostwa górniczych rodzin.
Po 180 km asfalt zamienia się w szuter i zaczyna się mój OS! Droga meandruje między hałdami, ostro w górę i w dół, czasem jest wycięta w skałach. Znaki straszą spadającymi kamieniami ze zbocza. Krowa spisuje się świetne i ja zresztą też 😜
Jest i inny bohater. Rowerzysta z naprzeciwka. Kibicuejmy mu choć bardziej jest mi go żal.
Nastepnie docieramy do wyznaczającą granicę rzeki – Orange River. Szary i trochę brudny krajobraz zmienia się w zieloną oazę.
Po prawej stronie brzegu pracuje sprzęt, to pewnie kopalnia należąca już do RPA.
W sumie wzdłuż rzeki jedziemy przez 80 km, bywa stromo i wąsko. Jesteśmy nieustraszeni, ja, krowa i Niedźwiedź bez wyjścia (bo on popiera emancypację kobiet, więc nie może mi zaproponować zmiany za kółkiem)
Kolejna mała przełęcz i nagle rozpościera się pod nami nienaturalna zieleń. To winnice! Aż wychodzę z auta zapominając o poduszce podróżnej.
Wszystko pasuje, podłoże kamieniste, woda z rzeki i słońce. Tu wytwarza się napój ówczesnych bogów.
Zanim dotrzemy do naszego miejsca dzisiejszego lunchu (wpisanego do gps przez wspomnianego Pana z Aus) po prawej stronie zieleń winogornowych liści przerywają slamsy?
Nie, to nie slamsy choć tak głupio pomyśleliśmy. To po prostu, za przeproszeniem murzyńskie chaty. Wiem, że dziś nie należy używać tego słowa ale tak zapamietałam taką książkę z przedszkola. Przypasuj mieszkańca do swojego domu: Eskimos – iglo. Murzyn – okrągła chata ze słomy.
Na dowód, że to nie slamsy, stoją tu wiaty z nie byle jakimi autami.
W winnicy jemy przepyszny obiad, niestety znów mięso. Tu dziczyzna smakuje wyśmienicie do tego wytworne ichniejsze wino, gdzie zamawiając lampkę, dostajemy każdy karafkę z napisem 1/4 l. Musimy sprawdzić, jaki jest tu dopuszczalny promil. Ale później.
Po obiedzie ja udaję się na siestę pasażera, a Niedźwiedź kontynuuje powożenie krową. Budzi mnie komunikat: strusie!
Jestesmy już na terenie Fish River National Park. Cel jest oczywisty.
Robi wrażenie nie mniejsze niż Grand Canion, choć ten według Wikipedi jest nr 2 na świecie pod kątem wielkości.
A na koniec przyrodnicza ciekawostka: endemiczny Quiver Tree Forest.
Doskonale sie czyta.
Odpowiednia porcja dowcipnego a zarazem tresciwego tekstu udokumentowanego zdjeciami.
Czekam na ciąg dalszy.
Trzymajcie i piszcie.