W Polsce żar leje się z nieba, 30+, jest czerwiec więc to nie do końca typowe. Trzeba się więc jechać gdzieś schłodzić. Wiadomo, że teraz najlepiej na Północ, gdzie słońce praktycznie nie zachodzi.
Gdańsk – Kopenhaga, Kopenhaga – Vagar i już jesteśmy w krainie deszczowców czyli wszechobecnych owiec, których nic nie rusza, deszcz, wiatr, samochód, turysta, no może tylko wyszkolony border colie.
W ciągu pięciu dni zwiedzamy osiem z szesnastu wysp, połączonych głównie podwodnymi tunelami. Do dyspozycji nielicznych turystów i jeszcze mniejszej liczby tubylców są też promy.
podwodne rondo szybki obiad w oczekiwaniu na prom
Jednym z nich docieramy w chlustach wlewającej się na pokład słonej wody na jedną z wysp. Ale w sumie co to za różnica, strugi deszczu czy fale? Efekt ten sam…
Na Mykines o dziwo klaruje się pogoda i łaskawe chmury zazwyczaj szczelnie otulające ląd tym razem rozchodzą się na nasze przybycie. Główną atrakcją tego zielonego skrawka ziemi są puffiny czyli maskonury. To jedne z naszych trzech uwielbianych ptaków więc nie możemy sobie odmówić możliwości podziwiania ich z bardzo bliska.
Sama wyspa jest malutka ale bardzo urocza i przy tak przychylnych warunkach pogodowych milo spędzamy tam dzień.
Tego dnia i nad Eysturoy zaskakuje nas niebieskie niebo więc nie bojąc się zmroku wieczorem wspinamy się na najwyższy szczyt Wysp Owczych – Slaettaratindur (882 m npm).
W pozostałe dni jest zimno (ok 10 stopni) i ciągle pada, a my rozkoszujemy się tym momentami wiedząc, że w ojczyźnie bez klimatyzacji nie da się wytrzymać.
Jeżdżąc wypożyczonym autem czasem udaje nam się dostrzec przeciwległy klif, a czasem tylko oglądamy niezliczoną ilość tryskających zewsząd wodospadów na tle obrośniętych wściekłozieloną trawą zboczy.
No może i trafiają się chwile bez deszczu…