Brakuje mi w życiu czasu, gdy nie będzie pracy w mojej głowie. Kompletne zero. Nie tak trochę udawanie, gdy na długim urlopie niby nie pracuję ale zawsze jakiś smsik wpadnie albo uporczywie ktoś stara się ze mną połączyć. Ja nie odbieram, a potem dwa dni myślę czy coś się nie wykoleiło.

I trafia się w moim życiu taki moment, gdy jestem z wyboru bezrobotna. Mógł teoretycznie trwać trzy miesiące ale dla pokojowego pożegnania z zielonym i dobrego powitania z czerwonym, ten moment wyniesie miesiąc z haczykiem.

I co z tymi 34 dniami wolności zrobić? Niedźwiedź musi normalnie pracować, więc nie ma innej możliwości jak wybrać lokalizację w CET +/-1. To mój czas, więc stawiam na swoje małe marzenia, których nigdy nie było wygodnie realizować. Będę się uczyć mojego dziś ukochanego, a niegdyś przeryczanego języka, gdy nie dostałam się w liceum do klasy z angielskim.

Jest więc plan, tydzień narty bo Niedźwiedź tęskni za białym szaleństwem, oczywiście w Alpach Francuskich, następnie tydzień szkoła w Alpach Nadmorskich, a potem gdzie nas przygoda zawiedzie.

Pewnym marcowym sobotnim porankiem, zapakowani po dach wyruszamy na zachód, w pogoni za przygodą i zapomnieniem.

Pierwszy przystanek w połowie drogi do celu. Mapa nie chce nic innego pokazać jak Reichenau, czyli siedziba naszych kochanych przyjaciół. Czekają na nas z pysznym jedzeniem i niekończącym się trunkiem, nawet we wczesnych godzinach porannych.

Cała noc przebiega na długich rozmowach o fatalnej sytuacji za naszą wschodnią granicą. Każdy z nas jest pełny lęku i chyba musi wyrzucić z siebie czego się obawia. Ważne, że mamy siebie.

Pomimo smutku, że nasza wizyta zbyt krótka, musimy jechać dalej na Południe, by wieczorem dotrzeć do położonego na 2300m npm miasteczka Val Thorens.

Na początku tego roku pisałam, że to będzie czas dokształcania się, zatem poza moim francuskim, na Niedźwiedzia czeka Armand, niegdyś reprezentant kadry narodowej w narciarstwie alpejskim, dziś pogodny instruktor mocno związany z Trzema Dolinami.

lokalny sznapsik czyli Genepy
dla leniwych zipline
Poza jazdą i nauką tuczymy się lokalną kuchnią, czyli ser z serem, polany roztopionym serem. Do tego czerwone wino i w mig będzie 5+.

Kolejne dni mijają nam na rozkoszowaniu się tą zlodowaciałą (jeszcze) okolicą. Mimochodem zauważamy, że ani w restauracjach, ani w licznych wagonikach czy na wyciągach krzesełkowych nie słyszymy popularnego tu języka zamożnych turystów z kraju cara. Wrócili do ojczyzny, nie mają jak płacić czy udają, że ich tu nie ma?


Popołudniami mają miejsce wycieczki, gdzie wiosna pokazała już swoje pierwsze oznaki. Najpierw Annecy.

Innego dnia Albertville znane z olimpiady zimowej w 1992 roku.

Małe zakupy w znanym wszystkim serowyjadaczom Beaufort.

W piątek rano ruszamy zgodnie z rytuałem na stok, niestety pogoda jest znacznie gorsza. Napalony na jazdę w każdych warunkach Niedźwiedź nie odpuszcza i wyjeżdżamy na jeden ze szczytów. Pogoda coraz mniej przyjemna. Mój błędnik szaleje gdy nawet szkła kontaktowe nie pozwalają złapać ostrości i krawędzi. Postanawiamy zatrzymać się w Troi Lacs, górskiej restauracji przy trasie zjazdowej. Po gorącej czekoladzie wychodzimy na zewnątrz, zamieć niestety nie odpuszcza. Trzeba zjechać na dół ale po 15 minutach kopania w śniegu okazuje się, że Niedźwiedź nie ma na czym. Ku naszemu niedowierzaniu okazuje się, że jego nowiutkie narty spodobały się komuś 🙁 Kamer nie mają przed restauracją więc nie możemy zobaczyć, jak wyglądał ten ch. Ale dowiadujemy się, że raz dziennie ktoś szuka nart i okazuje się, że na koniec dnia zostają jedne dziady przed knajpką. Ktoś zostawia stare strupy i zjeżdża na nowych nartach. Jest mi tak przykro, już mogli moją starą deskę sobie zabrać ale nie Niedźwiadkowi jego śliczne zielone Volki, z których tak się cieszył. Ze łzami w goglach schodzimy na dół. Zgłaszamy to zdarzenie Gandarmerii. Ci odpowiadają statystykami, 10 kradzieży dziennie w samym Val Thorens. I co robią? Zatrzymują samochody wyjeżdżające z tego miasteczka? Jest tylko jedna droga przecież. Niestety nie robią nic.

Na pocieszenie, znajomy, od którego wynajmujemy tu apartament pociesza nas i oferuje pożyczenie jedną z kilku par nart, które ma w schowku. Zatem w sobotę znów stajemy na stoku i korzystamy z ostatniego dnia naszego pobytu w górach.

Zanim dotrzemy na Lazurowe Wybrzeże, na naszej drodze jeszcze przystanek w majestatycznym Lyonie, położony nad dwiema rzekami, Rodanem i Saoną.

W Antibes gdzie miejsci się moja szkoła, czeka na nas wynajęty na Airbnb apartamencik w kamienicy tuż przy placu de Gaulle.  Z tych nerwów i podekscytowania spać w niedzielę nie mogę. Czy dam sobie radę? Czy cokolwiek zrozumiem? Czy nie ośmieszę się swoją znajomością języka? Zapisali mnie do grupy dla średniozaawansowanych więc moje nerwy uważam za uzasadnione.

W poniedziałek ruszam do szkoły znajdującej się w tak przyjemnych okolicznościach przyrody.

Trafiam do sześcioosobowej klasy, pod dowództwem Amina, wesołego nauczyciela z genialną umiejętnością rozumienia pseudofrancuskiego w dziwnej odmianie akcentów wszelkich. Francuzi zabawnie mówią po angielsku, to fakt, ale czy możecie sobie wyobrazić, jak Anglicy czy Amerykanie mówią po Francusku?! Ja mam ogromny problem zrozumieć młodą lekarkę Hogan, Amerykankę mieszkającą w Nowej Zelandii czy Richarda, angielskiego pięćdziesięciolatka pracującego od lat w Hongkongu. Towarzysko mam świetną klasę. Uwielbiam różnorodność kultur i porozumienie międzypokoleniowe.  Rozprawiamy codziennie na różne tematy opowiadając o swojej ojczyźnie, jej gospodarce, problemach i bieżących sprawach. Jest też czas na esej o marzeniach. Oczywiście wszystko to po francusku bo Amin udaje, że ani słowa nie rozumie po angielsku. Tylko na przerwach Ci bardziej leniwi (czyli ja) przechodzimy na angielski by sobie pogaworzyć.

Pamiątkowe zdjęcie mojej grupy z pierwszego tygodnia szkoły

Jednego dnia rozchoruje się nauczyciel z innej klasy i przychodzą do nas jego uczniowie. Wtedy poznaję Oriko, Japonkę przybyłą na Lazurowe Wybrzeże z mężem, który jest tu na kilkuletnim kontrakcie. Ona nie pracuje, tylko zajmuję się domem, kultywując japoński schemat rodziny. Pomimo, że rozmawiamy ze sobą wyłącznie po francusku nie do końca się rozumiejąc strasznie ją lubię i będę bardzo długo pamiętać. Powala mnie japońska kultura i szacunek do drugiego człowieka.

Po szkole codziennie biegnę na stare miasto, by spotkać się na lunch z zapracowanym Niedźwiedziem. Ktoś w końcu musi na to zarobić 😉 Trochę jesteśmy rozczarowani tutejszą kuchnią, ani francuska, ani włoska… oczywiście jedzenie jest dobre ale nie wyrywa z butów, natomiast w kwestii wina nie wybrzydzamy.

Po lunchu Niedźwiedź wraca do pracy, a ja udaję się na drzemkę albo idę na spacer czy plażę. O 17.00 prawdziwy Szwed zamyka komputer zatem i to samo czyni Niedźwiedź. Czas na popołudniową wycieczkę. 

Biot.

Zachód słońca w Cannes.

Małe choć oryginalne zakupy w Grass.

Gourdon.

W weekend znów szkoła, tym razem tenisa. W sobotę i niedzielę mamy zajęcia w akademii tenisa Patricka Mouratoglou. Bardzo spodobał nam się styczniowy pobyt u Nadala więc teraz czas porównać francuskie metody szkoleniowe, gdzie swój talent ongiś szlifowała Serena Wiliams. Tym razem poza mną nie ma żadnej kobiety w grupie. Na początku jestem zła, bo przez to Niedźwiedź musi zostać ze mną i nie pogra sobie w końcu z równymi sobie. Szybko jednak orientujemy się, że bardzo na tym korzystamy. Pod swe skrzydła bierze nas świetna trenerka z wieloletnią praktyką zawodową. Holenderka, niegdyś w pierwszej światowej setce. W swym szczytowym czasie rywalizowała z Navratilovą. Nanette ostro daje nam w kość, nie odpuszcza widząc moje zmęczenie ale ma tak świetne metody, że czujemy progres z każdą minutą. Proponuje nam wspólny lunch w czasie którego dużo opowiada o swoim życiu. Szalenie ciekawa osoba.

Jestem tu tak szczęśliwa i zrelaksowana, iż postanawiam przedłużyć naukę, zatem zostajemy kolejny tydzień na Lazurowym Wybrzeżu. Mamy już swoją ulubioną piekarnię, gdzie poznają nas sprzedawczynie, z sąsiadami zamieniamy trzy zdania, wtapiamy się w lokalne społeczeństwo jak starzy mieszkańcy :-P. Z mojej klasy odchodzą pewne osoby ale przybywają nowe. Już nie stresuje się swoim poziomem i bez ogródek wyrażam swoje opinie. Czasem pewnie tylko Amin mnie rozumie ale już się tym nie przejmuje.

Zatem kontynuujemy nasze popołudniowe wycieczki.

Mougins

Port Grimaud

Saint Tropez

St Paul de Vence – miasteczko malarzy i innych artystów

obowiązkowa popołudniowa gra w bule

Tourrettes sur Loup

Villefranche sur Mer

Niestety błogi czas dobiega końca, czas wracać. Tym razem mamy dwa postoje w drodze do Polski. Pierwsza noc wciąż we Francji, by ostatni raz zamówić kolację w tym języku i wymienić kilka zdań z kelnerem.

Nancy, piękne miasto, do którego rozwoju przysłużył się nasz krótko panujący król, Stanisław Leszczyński.

Stanisław też solidarny
lojalny turysta we Francji zamiast deseru zamówi sery, jakby ich było mało przez ostatnie trzy tygodnie

Ostatnią noc jak pierwszą spędzamy w Niemczech u przyjaciół. Tym razem Wuppertal. Tu poza faktem, że wspaniale spotkać się z bliskimi czeka na mnie nie lada gratka. Uwielbiam monorail’e ale to co tu ukazuje się moim oczom!!!  Najdłuższa na świecie miejska linia kolei podwieszanej. Kasia znając – nie znając mojej pasji od razu komunikuje, że w planie zwiedzania jest przejażdżka nad rzeką Wupper.

kultowa piwiarnia otwarta w miejscu lokalnej pływalni
Razu pewnego kolejką przewozili małego słonia do tutejszego zoo. Podobno wypadł z wagonu ale nic mu się nie stało. teraz ma pomnik.

Żal wracać ale cieszę się, że zrealizowałem swoje marzenie, jednocześnie mieszkając z Niedźwiedziem chwilę w innym kraju. To czas, którego nigdy nie zapomnimy. Teraz tydzień na zejście na ziemię i do nowej pracy. Przede mną nowe wyzwania.