Co roku mamy egzystencjonalny problem: jechać na tygodniowy urlop na narty zjazdowe czy biegowe? Na szczęście w tym roku nie musimy sobie zadawać tego niemalże Szekspirowskiego pytania. Dzięki pewnym zawodowym zabiegom był czas na biegówki, będzie na zjazdówki, a teraz moment na mix czyli kombinację austriacką.
Niecałe 7h drogi z Polski jadąc samochodem znajdują się dwa bliźniaczo-syjamskie miasteczka: Ramsau am Dachstein i Schladming. Tyle samo czasu co nam z Wrocławia, zabiera naszym niemalże spontanicznie spotkanym w Schladming dostojnym przyjaciołom z Malinowic dotarcie na miejsce (dla nieznających szczegółowo topografii wszystkich wsi w Polsce, „te” Malinowice to okolice Siewierza).

W takim miejscu, w takim gronie wiener schnitzel obowiązkowy


Ramsau położone jest na plateau na wysokości 1.135 m n.p.m. co teoretycznie gwarantuje śnieg zimą i niską temperaturę. A dzięki płaskiemu ukształtowaniu terenu i szczodrym właścicielom ziemskim, przez których majątki poprowadzone są trasy, jest to jedno z lepszych miejsc w Alpach dla narciarstwa biegowego (broszury podają ok 120 km tras).

W ciągu dwóch dni udaje nam się poszurać najciekawszymi pętelkami, przy okazji oglądając skoki narciarskie juniorek czy biatlonowy kamieniołom.

Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie trzeba płacić za możliwość korzystania z tras ale patrząc na ich perfekcyjne przygotowanie pomimo wiosennej temperatury i z tysiąca amatorów każdego dnia, zupełnie rozumiemy ten deal. 

Chcemy jeszcze wyjechać kolejką na lodowiec Dachstein bo tam jakby komuś było mało, jest jeszcze 15km trasy biegowej. Niestety silny wiatr i praktycznie zerowa widoczność odwodzi nas od tego planu. Następnym razem…

W międzyczasie spędzamy jeden dzień na stokach w Schladming. To w sumie cztery góry połączone wyciągami z ok 230 km tras zjazdowych.

Można się najeździć do woli, a w międzyczasie pożreć austriacką kluchę czy strzelić sobie sznapsika.