Ciągnie nas nad Bałtyk, ale gdzie tu jechać, gdy media i rodacy donoszą, że nadmorskie kurorty pękają w szwach…
Jak zwykle Niedźwiedź przynosi rozwiązanie. Będzie niemiecka wyspa – Rugia.
Okazuje się, że poza ciekawą architekturą letniskowych kurortów, to zielony raj dla rowerzystów. Nocujemy w miasteczku Binz z bajkową architekturą.
Zachód słońca nad Batykiem zawsze powala, a w zasadzie uskrzydla 😉
Tu jedyna różnica do polskiej plaży, że zamiast parawanów są w mojej ocenia bardziej urokliwe kosze.
Rankiem czas wsiadać na rumaki i wyspę objechać.
Na początek miła niespodzianka dla kolejarza, widok na znany port Mukran i torowego pajęczaka.
Trasa wiedzie wzdłuż DDRowskich budynków, które dziś bardziej budzą wyobraźnię niż straszą.
W lesie postój przy cmentarzu – Soldatenfriedhof.
W Sassnitz budzi nasze zainteresowanie U-boot, do którego decydujemy się wejść. Przemyślenia mamy takie same: trzeba być niezłym świrem by dać się tu zamknąć i wpaść w głębię błękitu. Drugi warunek do spenienia to wzrost. Nawet gdybyśmy chcieli być marynarzami okrętu podwodnego, nie zmieścilibyśmy się w limitach rozmiaru.
Dalej przez Park Narodowy Jasmund droga do klifów Königsstuhl Kreidefelsen.
Do Binz wracamy transportem kombinowanym. Najpierw polami do Lietzow, skąd dalej pociągiem.
W niedzielę jedziemy już autem zobaczyć wizytówkę Rugii. Piekną restaurację w Sellinie.
Samo miasteczko też niczego sobie, zresztą jak wiekoszość na Rugii. Jak podaje wikipedia tutejsza architektura cechuje się mieszanką stylów regionalnych z drewnianymi wykuszami oraz werandami, delikatnymi ornamentami, a niekiedy także małymi wieżyczkami.
W drodze do domu zatrzymujemy się na obiedzie w Stralsund.
Godne spaceru jest również stare miasto.