Drugą część naszych norweskich wakacji mogę skwitować trzema punktami:

1. Nudne widoki (ciągle woda i góry)

2. Monotematyczna kuchnia (tylko ryby i owoce morz)

3. Bardzo stara infrastuktura noclegowa.

No i jest drogo, a to akurat nie jest żarcik jak powyższe.

Krajobraz jak niżej. Często trzeba się wdrapać na jakąś górę ale zawsze warto.

Przemierzając drogę od Tromso przez Lofoty zatrzymujemy się na nocleg zawsze w Rorbu cabins czyli często wpisanych na listę UNESCO autentycznych rybackich chatach na palach. Ze względu na status zabytku nie można zmieniać ich wyglądu i zbytnio ingerować w konstrukcję. Oczywiście cały w tym urok by móc spać w Rorbuer czyli starej rybackiej osadzie, idyllicznie położonej nad oceanem, zaraz u podnóża gór. W bliskim sąsiedztwie domków dla turystów zazwyczaj znajduje się stylowa restauracja w budynku z tych samych czasow (poczatek XIX wieku).

Jak przystało na pasibrzucha w podróży, muszę wspomnieć o lokalnej kuchni. W każdej restauracji obowiązkowo: mleczna zupa rybna, halibut (akurat jest na niego sezon), stockfish czyli suszony dorsz, panierowane języki dorsza, genialne krewetki, arctic char i oczywiście łosoś.

Wszystkie potrawy wyśmienite.

Na koniec jeszcze pochwalimy się przełomowym wydarzeniem w naszych podróżach. Po raz czwarty wybraliśmy się ogladać wieloryby. W Australii widzieliśmy tylko fontanny na morzu, w Kanadzie musieliśmy się zadowolic uchatkami, a w Nowej Zelandii zwrócili nam pieniądze nawet bo wieloryby były gwarantowane, a my nie zobaczyliśmy ani jednego.

Postanowiliśmy i w Norwegii popsuć innym uczestnikom rejsu szansę na zobaczenie wielorybów i wsiedliśmy na statek w Andenes. Jasnym jest, że to my je odstraszamy. Rejs ma trwać od dwóch do max czterech godzin.

Pływamy już cztery godziny, a powinniśmy już dawno zawracać. Poza tym, że zimno, wieje i pada nic się nie dzieje. Absolutnie nas to nie dziwi.

Świetnie się bawimy gdyż dokładnie przewidzieliśmy taki bieg zdarzeń.

Nagle naszym oczom ukazuje się wielkie bydlę na wodzie i to zupelnie blisko! Łeb pod wodę, potem prysznic lewą dziurką z nosa, tak z dziesięć razy i przygotowanie do wielkiego nura czyli obrót w pozycję wertykalną, pomachanie wielką tylnią płetwą i dzida na głębiny po gigantycznego kalmara. Wypłynie z powrotem po 30 minutach.

Jeszcze dwa takie widowiska i odpływamy. Jesteśmy usatysfakcjonowani jak nigdy dotąd.

Dla sprawdzenia czy fatum na pewno się zakończyło, w przyszłości jeszcze raz wybierzemy się by sprobować podziwiać te genialnie zbudowane ssaki. Pytanie tylko na którym skrawku świata i kiedy.