Dwie godziny drogi na południe od Hanoi znajduje się wspaniała kraina Ninh Binh. Zatrzymujemy się w wiosce Tam Coc żyjącej z i dla turystów. To typowe miejsce na chillout. Przy głównej ulicy same kafejki, restauracje, salony masażu i sklepiki. Ale główną atrakcją są niezliczone jaskinie, rzeki i rozlewiska. A to wszystko u podnóża górek w kształcie damskich biustów.
W pierwszy dzień przemierzamy okolicę na zdezelowanych rowerach, do tego w lekkim deszczu ale nic, a nic nam te okoliczności nie przeszkadzają. Jak luz to luz.
Absolutnym must jest wycieczka łódką po Tam Coc. Krajobraz jedyny w swoim rodzaju. Tylko nam trochę żal, że nie można tu na SUPach pływać. Być może przepłyniecie jaskiniami byłoby trudne dla kogoś, kto nie zna tu topografi stąd brak takowej atrakcji.
Zaczyna znów padać, a nasz wioślarz uwalnia ręce by rozłożyć sobie parasol. Nie zmiena to faktu, że dalej przesuwamy się do przodu i to nie nurt nas wiedzie. Tu wiosłuje się również nogami.
Dzień kontynujemy pedałując od atrakcji do atrakcji.
W drugim dniu wypożyczamy skuter i wybieramy się w nieco bardziej oddalone miejsca.
Najpierw kompleks świątyń Bai Dinh Pagoda, do którego na ostatnich 4 km dowożą meleksy.
Przez pandemię nie wrócili tu jeszcze pełną parą turyści dzięki czemu jesteśmy prawie sami. Przy dźwiękach buddyjskiej muzyki zaglądamy tu i tam.
W drugiej części dnia znów łódki tyle, że w Trang An. Niby to samo co wczoraj, a jednak trochę inne krajobrazy. Są 3 opcje trasy. Najdłuższa prawadzi przez 9 jaskiń i 3 świątynie. My wybieramy krótszą, No. 2 gdyż trochę boimy sie wracać po zmroku naszym wehikulem przez nieoświetlone dróżynki.
Tu kręcili King Konga. A i scenografia Plutonu nadwyraz podobna choć nie wiem czy tu rzeczywiście po kilkunastu latach go robili…
Nie wiemy, co bardziej nam się podoba, kilkuset metrowe korytarze pod górami, którymi przepływamy, czy bujnie porośnięte skały.
W obawie przed zmrokiem chwytamy za zapasowe wiosła i pomagamy wiosłować naszej pani kapitan.
Krótko po zachodzie słońca docieramy do centrum naszej wioski. Tu pyszna kolacja. Oczywiście wybieramy lokalne specjały. Niedźwiedź pożera kozę, a ja górskie ślimaki. Do tego piwko i na dobry koniec dnia masaż.
Trzeci dzień znów rower. Tym razem jedna świątynia Bich Dong Pagoda i dziwne miejsce Thung Nham. To taki niby park z hotelem, restauracjami i ścieżkami przyrodniczymi. Naturą oczywiście fajna, a reszta, cóż…
Tu wszystko jest takie trochę chińskie, tzn. plastikowo- kolorowo. W sumie ze względu na ustrój, położenie i przyjaźń międzynarodową nie powinno nas to dziwić. Nie krytykujemy, tylko stwierdzamy fakt.
Nawet to łódkowanie jest ściśle zorganizowane. Ci wioślarze, a częściej wioślarki na normalnym etacie tu raczej są. Tak wachlować z dwoma białymi lub czterema lżejszymi skośnookimi balastami na pokładzie cały dzień to niemały wysiłek.
Dużo jest też prac drogowych. Kobiety też kopią.
Tu wszystko ma swoje reguły, gdzie i za ile parkować wypożyczony motor, ile rower. A wchodząc do każdej atrakcji turystycznej dostaje się plastikowy bilet z chipem, który odbija się przed wejściem. Z jednej strony dzika natura, a z drugiej aluminiowe barierki i „kołowrotki” do przejścia.
To dygresja była, wracam do dalszego przebiegu naszej ekskurski: jeszcze jedna łódką na koniec dnia, tym razem rzeką do bardzo dużej jaskini Buddha Cave W niej oglądamy nietoperze i węża, zakładam że prawdziwy 😉
Żeby czytelnik zrozumiał, o co mi chodzi z tym plastikowo – kolorowo, zdjęcie recepcji naszego hoteliku.